Oszołomy miały rację...

Dopiero w 2004 r. tzw. "autorytety" zaczynają przyznawać, że ludzie, zwani przez nich "oszołomami" mieli jednak rację...

Kiedy w 2001 roku SLD wygrał wybory parlamentarne, niektórzy prognozowali, że rządy lewicy w Polsce potrwają osiem, a nawet dwanaście lat. Z obliczeń wynikało też, że SLD-owski układ w telewizji publicznej jest nie do ruszenia przez najbliższych dziewięć lat. Rządząca partia AWS niemal z dnia na dzień znikła, rozbita prawica znalazła się w odwrocie i nic nie wskazywało na to, że sytuacja wkrótce się zmieni.

Sukces wyborczy SLD okazał się początkiem klęski tej formacji. Lewica zgarnęła wszystko i pozostała na placu boju bez liczącego się przeciwnika. Bez zagrożenia zewnętrznego, które każe zwierać szyki obronne, jedność ugrupowania zaczęła się kruszyć. Zauważmy, że to nie prawica zadaje lewicy najcięższe ciosy, lecz to ludzie lewicy sami toczą między sobą bratobójcze walki. Zaczęło się od niesnasek między obozami prezydenta Kwaśniewskiego i premiera Millera, afera Rywina wybuchła pomiędzy przyjaciółmi, czyli „grupą trzymającą władzę" a roztaczającym nad postkomunistami parasol ochronny środowiskiem „Gazety Wyborczej", także skandal wokół Orlenu miał swoje źródło w konflikcie wewnątrz obozu lewicy, kiedy były minister skarbu Wiesław Kaczmarek rzucił wyzwanie swemu niedawnemu szefowi w rządzie Leszkowi Millerowi.

Wewnątrzlewicowa walka rozpoczęła się, kiedy po wielkim zwycięstwie doszło do dzielenia się wpływami. Przy okazji wyszło na jaw, jak dużą rolę w tym procesie - i w ogóle w polskiej polityce - odgrywają byli komunistyczni agenci służb specjalnych. Również między nimi doszło do otwartych starć, co wtajemniczeni tłumaczą wieloletnią rywalizacją między służbami wojskowymi i cywilnymi.

Najbardziej niszczące dla SLD okazało się ujawnianie kolejnych afer z udziałem ludzi lewicy. Pierwsze z nich ujrzały światło dzienne na skutek „przecieków" organizowanych przez rywali z własnej formacji. Tak jak kiedyś walczyli ze sobą „puławianie" i „natolińczycy", tak dziś konkurują między sobą nowe frakcje lewicowe, a właściwie postkomunistyczne grupy interesów. Zmieniły się tylko metody - nie piszą już na siebie donosów do Moskwy, lecz organizują „przecieki" do prasy. Zmienił się bowiem suweren - to nie Kreml, lecz ludzie w wyborach decydują, kto będzie rządził.

Logika bratobójczych konfliktów pokazuje, że najczęściej wymykają się one spod kontroli. Tak też stało się tym razem. Lawina z ujawnianiem kolejnych afer i skandali została uruchomiona. Dziennikarstwo śledcze, które do tej pory wydawało się sztuką na wymarciu, nagle okazało się niezwykle prężne. Ośmieleni wydawcy i dziennikarze przestali obawiać się poruszania niewygodnych dla polityków tematów. Walka o widza i czytelnika stała się dla rywalizujących ze sobą mediów ważniejsza niż dobre układy z gasnącymi politykami. Tak więc media stały się swoistym „kolektywnym sędzią di Pietro" w procesie oczyszczania stajni Augiasza, czyli III RP z przeróżnych patologii, których rozmiar każe apelować wielu politykom i publicystom o proklamowanie IV Rzeczpospolitej.

Kulisy demokracji fasadowej

Jeszcze większą zasługą mediów oraz parlamentarnych komisji śledczych jest nie tyle ujawnianie samych afer, ile odkrywanie rzeczywistych mechanizmów podejmowania decyzji w państwie. To właśnie spowodowało, że zaczęto pisać o III RP jak o „demokracji fasadowej", gdzie wiele najważniejszych rozstrzygnięć odbywa się na niejawnym styku polityki, biznesu i służb specjalnych. Świadomość tego dociera już do polskich elit, które jeszcze niedawno pielęgnowały w sobie zupełnie inny obraz zmian w Polsce po Okrągłym Stole.

Oto największy autorytet dla wielu polskich intelektualistów, Adam Michnik, oświadcza publicznie przed komisją śledczą, że to nie on i „Gazeta Wyborcza", lecz bracia Kaczyńscy i Porozumienie Centrum mieli na początku lat dziewięćdziesiątych rację, gdy ostrzegali przed groźbą korupcji i niejawnych powiązań ludzi z dawnego systemu.

Oto Paweł Śpiewak w wywiadzie dla „Europy" na temat kondycji polskiej humanistyki oświadcza, że jedyne, co pozostanie po socjologii w Polsce ostatnich piętnastu lat, to prace profesorów Mokrzyckiego, Staniszkis i Zybertowicza. A przecież jeszcze niedawno zarówno Jadwidze Staniszkis, jak i Andrzejowi Zybertowiczowi przyklejano etykiety oszołomów - pierwsza pisała o tym, że zmiany systemowe na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych były w dużej mierze zaplanowane i kontrolowane przez komunistów, drugi zaś publikował prace o determinującym wpływie służb specjalnych na kształt polskiej transformacji ustrojowej.

Oto Tomasz Lis w swej książce „Co z tą Polską?" pisze, że największym grzechem III RP, który przyczynił się do demoralizacji życia publicznego, okazał się brak dekomunizacji i lustracji. A przecież wiele osób pamięta jeszcze autora tej diagnozy jako telewizyjnego sprawozdawcę, który nie krył swej radości z obalenia rządu Jana Olszewskiego i wstrzymania lustracji.

Zmienia się więc świadomość zarówno wśród elit, jak i opinii publicznej. Jeszcze niedawno Rafał Ziemkiewicz ze swoimi prawicowymi poglądami mógł pisywać jedynie do „Najwyższego Czasu" i „Gazety Polskiej", dziś głosi je na łamach „Newsweeka" i falach TOK FM. Redaktor naczelny „Znaku" Jarosław Gowin mówi, że kilkanaście lat temu straszono nas „republiką proboszczów", a oto okazało się, że budowana jest „republika agentów".

W Polsce istnieje obecnie duże przyzwolenie społeczne na dokonanie zdecydowanych zmian i oczyszczenie polityki z patologicznych mechanizmów. Klimat publiczny sprzyja dziś nastrojom prawicowym. Wydaje się, że większość wyborców jest skłonna obdarzyć swym zaufaniem właśnie przedstawicieli tej formacji. Tym większa więc powinna być odpowiedzialność tych ostatnich. Stoi przed nimi wyzwanie nie tylko unikania pokus związanych ze sprawowaniem władzy, lecz również zadanie wypracowania nowej praktyki rządzenia, wolnej od chorych układów.

Jeśli się to nie uda, to za cztery lata znów przyjdzie pisać o kolejnej kompromitacji prawicy...

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama