Program "Mieszkanie dla młodych" ma być jednym z głównych działań prorodzinnych rządu. Niestety jego kryteria wskazują, że będzie dostępny tylko dla nielicznych
Ma to być jedno z ważniejszych prorodzinnych działań rządu. Tymczasem kryteria programu „Mieszkanie dla Młodych” sprawiają, że będzie on dostępny tylko dla nielicznych. Czy o takie wsparcie dla rodzin chodzi? Co ważne, nie jest też jasnym sygnałem, że warto inwestować w rodzinę.
Projekt ustawy Ministerstwa Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej o pomocy państwa przy kupowaniu pierwszego mieszkania ma być jednoznacznym sygnałem tego, iż obecny rząd uważa, że warto inwestować w rodzinę. Analiza założenia tego programu jednak temu przeczy.
Program „Mieszkanie dla Młodych” skierowany jest do osób stanu wolnego (tzw. single) i małżeństw, które mają nie więcej niż 35 lat, a które chciałyby nabyć pierwsze mieszkanie. — Partie konserwatywne zawsze będą mówiły o wartościach rodziny, więzów społecznych, liberalne z kolei o jednostkach — zauważa dr Marek Dietl. Ekspert Instytutu Sobieskiego uważa, że w przeciwieństwie do wcześniejszego programu „Rodzina na swoim” w nowym programie instytucja rodziny nie została należycie doceniona. Rząd odpowiada, że ulga dla rodzin będzie przecież większa niż dla singli. Projekt zakłada bowiem 10-procentową dopłatę dla singli i 15-procentową dla rodzin. Ta ostatnia może się jeszcze w ciągu pięciu lat powiększyć po urodzeniu trzeciego dziecka o kolejne pięć procent. — O polityce prorodzinnej można mówić, gdyby dopłata sięgała 30 proc. — mówi pani Magda, matka dwójki dzieci. Uważa ona, że tak niska kwota to tylko wabik, by młodzi brali kredyty, które potem z wysokimi odsetkami trzeba spłacać przez 30 lat. Wątpliwości pani Magdy, ale i ekspertów nieruchomości budzi też fakt, że dopłata dotyczy tylko nowych mieszkań, a nie na przykład budowy domów czy mieszkań kupowanych na rynku wtórnym. Tych obostrzeń nie było w przypadku obowiązującej do 2012 r. „Rodziny na swoim”. — W „Rodzinie na swoim” chodziło o to, by zapewnić własne mieszkanie tym, którzy tworzą stabilny związek małżeński, dający też duże korzyści dla gospodarki. Nie miało to znaczenia czy kupione było ono na rynku wtórnym czy pierwotnym — potwierdza Dietl, podkreślając, że nawet skromne mieszkanie dla rodziny jest dobrem pierwszej potrzeby, dającym poczucie bezpieczeństwa.
Liczbę mogących korzystać z wchodzącego w życie w styczniu 2014 r. programu zawęża też metraż. Dopłaty będą możliwe tylko w przypadku mieszkań nieprzekraczających 75 mkw., a co gorsza, dotyczyć będą ledwie 50 metrów tej powierzchni. Specjaliści już alarmują, że o takie mieszkania spełniające jeszcze kryterium stosunkowo niskiego limitu ceny za metr kwadratowy w dużych aglomeracjach miejskich będzie bardzo trudno. Branża nieruchomości powątpiewa też w wyliczenia rządowe, że pięcioletni program obejmie aż 114 tys. osób. Młodzi, tacy jak pani Magda, oceniają, że nowy program to tak naprawdę ukłon w stronę banków i deweloperów, którzy mają dziś problem, by sprzedać dopiero co budowane lokale. Zgadza się z tym ekspert Instytutu Sobieskiego, który nie odczytuje tego jednak jako wady, uważając, że „masowy krach firm deweloperskich nie jest nikomu na rękę, bo w ich finansowanie zaangażowany jest kapitał bankowy, a także szereg innych instytucji finansowych”. — Chodzi o to, by ten program nie wywołał nienaturalnej hossy na rynku nieruchomości. Realizując politykę społeczno-gospodarczą państwa, trzeba uważać, by nie psuć mechanizmów rynkowych — przestrzega jednak Dietl. Na programie z kolei suchej nitki nie zostawia Jeremi Mordasewicz. Ekspert rynku pracy z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan” uważa, że będzie on nieskuteczny, bo adresowany jest tylko do wybranej arbitralnie grupy, a dopłaty, na które pieniądze znalazł dla młodych rząd, będzie musiał zabrać komuś innemu. — Nie zwiększamy tortu do podziału, tylko trochę inaczej go dzielimy, zwiększając przy tym tylko koszty administracyjne — zauważa. Mordasewicz chciałby za to widzieć programy powszechne, dotyczące wszystkich Polaków.
Mordasewicz, z wykształcenia budowlaniec, rozwiązanie widzi w budownictwie czynszowym, które „podąża za pracą, a nie przywiązuje do mieszkania tak, jak kiedyś chłopa do ziemi”. — Przykład innych państw pokazuje, że mieszkania czynszowe związane są z coraz większą skłonnością do migracji za pracą — mówi wprost, powołując się na przykład Niemiec, gdzie udział prywatnych mieszkań nie przekracza połowy, przy 60 proc. własnościowych mieszkań w Polsce. Według eksperta migrację za pracą wymusza sytuacja na rynku. Przypomnijmy, że aż 27 proc. polskich absolwentów szkół wyższych jest obecnie bez pracy, a liczba bezrobotnych według badań GUS przekroczyła już 14 proc. ludzi zdolnych do pracy. Poza tym ci, którzy pracują — głównie młodzi — zatrudniani są na umowach śmieciowych, a ich sytuacja bytowa wcale nie jest stabilna. — Młody człowiek w ciągu roku powinien zgromadzić oszczędności pozwalające mu na przeżycie przez sześć miesięcy, gdy jest sam i 12 miesięcy, gdy utrzymuje rodzinę. Wtedy może szukać atrakcyjnej pracy w swojej branży, podnosić kwalifikacje w poczuciu bezpieczeństwa, że ma za co żyć. Człowiek przykuty olbrzymim kredytem do mieszkania takiego komfortu nigdy mieć nie będzie — tłumaczy. Mordasewicz uważa, że mieszkania kupować należy po czterdziestce. — Wtedy człowiek ma już oszczędności pozwalające chociaż w połowie na sfinansowanie mieszkania i stabilną pozycję na rynku pracy, która pozwala na spłatę kredytu — wyjaśnia. Co zatem z młodymi? Im nie należy się własne „M”? — Za to, co powiem, nie polubią mnie ani młodzi, ani bankowcy, ani deweloperzy: mieszkanie własnościowe trzeba kupować, ale nie zaraz po studiach. Przyzwyczailiśmy się bowiem do życia na kredyt, a takie przekredytowanie szczególnie wśród młodych prowadzi do opłakanych rezultatów nie tylko dla nich, ale i dla gospodarki całego kraju — ostrzega Mordasewicz, przywołując przykłady USA i niektórych państw Europy. Tanie „czynszówki” w dużych aglomeracjach, to według niego lekarstwo na wzrost produktywności i przeinwestowany rynek mieszkaniowy.
Eksperci i młodzi są zgodni: zamiast realnej pomocy dla młodych rodzin z programu „Mieszkanie dla Młodych” wyszedł potworek, a w najlepszym razie bardzo okrojona i zniekształcona wersja „Rodziny na swoim”. Autor tego ostatniego projektu, minister budownictwa w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Mirosław Barszcz, pytany o ocenę nowej propozycji odpowiada, że jest mu niezręcznie ją oceniać. Dodaje jednak, że nie podoba mu się to, że pomoc adresowana jest nie do najbiedniejszych, a do najbogatszych. Marek Dietl rozwiązanie problemu widzi w... powrocie do projektu firmowanego przez ministra Barszcza. — Założenia programu „Rodzina na swoim” były całkiem dobre, nie generowały „baniek cenowych” na rynku nieruchomości, dawały też możliwość kupna mieszkania ludziom, którzy założyli rodzinę — zauważa. Ekspert Instytutu Sobieskiego zgadza się, że program firmowany przez Barszcza wymagałby może korekt, ale fundamenty były ze wszech miar słuszne. — Bo podstawowym filarem jest rodzina i to ją, a nie singli należy wspierać — kończy Dietl, któremu w czasie trawiącego Polskę kryzysu demograficznego słuszności myślenia odmówić nie sposób.
opr. mg/mg