Projekt ustawy o leczeniu niepłodności, którego społeczne konsultacje właśnie się kończą, zadziwia. Jaki jest jego prawdziwy cel?
Pełen tytuł dokumentu, który opracowało Ministerstwo Zdrowia brzmi: „Ustawa o leczeniu niepłodności, projekt z dnia 16 lipca”. Rozczaruje się jednak ten, kto spodziewa się po nim rzetelnego projektu ustawy stawiającej sobie za cel zbudowanie w naszym kraju kompleksowego i skutecznego systemu leczenia niepłodności, która bez wątpienia jest dziś społecznym problemem. Na próżno szukać w nim zagadnień dotyczących medycyny prokreacyjnej, planów przeprowadzenia bardzo szczegółowej diagnostyki niepłodności małżeńskiej pozwalającej na wyeliminowanie nieprawidłowości, które da się wyeliminować czy listy specjalistów. Nie znajdziemy tam także słowa na temat nowoczesnej metody leczenia niepłodności, jaką jest naprotechnologia. Ministerstwo Zdrowia, ponoć zaniepokojone niskim przyrostem naturalnym, nie pomyślało nawet o rozporządzeniu wycofującym dofinansowanie hormonalnych środków antykoncepcyjnych niszczących płodność. Mając świadomość, że przyczyną rosnącej liczby niepłodnych par w Polsce jest coraz późniejsze decydowanie się na potomstwo, trzyma się jednej linii — wspiera biznes sztucznego rozrodu.
Zaproponowana ustawa bez wątpienia wychodzi naprzeciw oczekiwaniom tych, którzy ją zamówili. Projekt zakłada bowiem utworzenie na terenie całego kraju szeregu centrów leczenia niepłodności, jednostek posiadających koncesję od ministra zdrowia. Ich opis w projekcie zaczyna się od banku komórek rozrodczych i zarodków. Dalej szczegółowo omówione są procedury dotyczące pobierania komórek rozrodczych, tworzenia, wszczepiania i przechowywania zarodków oraz kryteriów, jakie mają spełniać dawcy i biorcy. Wśród przewidzianych zabiegów mowa jest tylko o takich, które związane są z procedurą in vitro. Tak naprawdę bowiem opis przyszłych centrów leczenia niepłodności jest opisem istniejących już prywatnych klinik in vitro działających poza prawem przy wykorzystaniu istniejącej luki legislacyjnej. Jak zauważa w swojej analizie Katolicka Agencja Informacyjna, proponowana ustawa jest de facto legalizacją tego rozwiniętego już „przemysłu”. Obejmuje go opieką i kontrolą ze strony państwa, a przede wszystkim zapewnia finansowanie z kieszeni podatnika. Zabiegi, niezależnie od ich ilości i szans powodzenia, będą bowiem finansowane w ramach kontraktów z NFZ. I to przy ciągłym braku środków na służbę zdrowia.
Co jeszcze przewiduje projekt ustawy o leczeniu niepłodności? Otóż daje on możliwość korzystania z in vitro zarówno przez małżeństwa lub osoby „pozostające we wspólnym pożyciu”, czyli żyjące w konkubinacie, jak i osoby niebędące w żadnych związkach. Tak więc do zabiegu in vitro będzie mogła zgłosić się zarówno para, jak i kobieta samotna (jedynym warunkiem jest pełnoletniość i oświadczenie woli w formie pisemnej zgody). Zarodek będzie mógł zostać utworzony z komórek rozrodczych danej pary, bądź za pomocą komórek rozrodczych innego, anonimowego dawcy, jak również z komórek rozrodczych dwóch innych zewnętrznych dawców. Jednocześnie założenia projektu utrudniają dziecku poczętemu in vitro dostęp do informacji o jego pochodzeniu. Osoba urodzona w wyniku procedury medycznie wspomaganej prokreacji, w wyniku dawstwa innego niż partnerskie ma prawo zapoznać się jedynie z datą i miejscem urodzenia oraz stanem zdrowia dawcy (czyli w dalszym ciągu bez poznania, kim był biologiczny ojciec lub matka), ale dopiero po osiągnięciu formalnej pełnoletniości. Nietrudno więc sobie wyobrazić, do jakich rozterek psychicznych może to doprowadzić.
Jeden z artykułów projektu ustawy zezwala także na dawstwo komórek rozrodczych na rzecz anonimowej biorczyni. W praktyce może to prowadzić do późniejszych przypadków kazirodztwa między osobami poczętymi w wyniku in vitro, które zawrą małżeństwo (czyli pochodzącymi od tego samego biologicznego ojca, niewiedzącymi jednak o tym).
Niestety projektowi bliskie są też idee eugeniki zakładającej m.in. możliwość ograniczania u człowieka jego cech ujemnych. Zabrania on wprawdzie genetycznej diagnostyki preimplantacyjnej w celu wyboru płci, ale... z jednym wyjątkiem. Chodzi o sytuację, w której „wybór taki pozwala uniknąć ciężkiej nieuleczalnej choroby dziedzicznej”. Wyjątek ten w praktyce sankcjonuje szerokie „sito eugeniczne” obejmujące co najmniej kilkadziesiąt jednostek chorobowych, z którymi można żyć. W praktyce możne oznaczać to wyrok na zarodkach, np. z zespołem Downa.
Projekt powołuje też Radę ds. Leczenia Niepłodności oraz Rejestr Dawców Komórek Rozrodczych, przeznaczając na ich funkcjonowanie ponad 9 mln zł. Przypomnijmy, że od roku realizowany jest już rządowy program leczenia niepłodności metodą zapłodnienia pozaustrojowego, którym objętych zostanie w sumie ok. 15 tys. par (każda z nich będzie mogła skorzystać z dofinansowania trzech cykli in vitro). Koszty realizacji tego programu w latach 2013−2016 to prawie 250 mln zł. W pierwszym roku z zakwalifikowanych do niego prawie 9 tys. par, uzyskano 2,5 tys. ciąż, z czego urodziło się 217 dzieci. Podatników kosztowało to 72 mln zł.
Zdaniem dr. Tadeusza Wasilewskiego, jednego z pionierów metody in vitro w Polsce, który po 14 latach praktyki zaprzestał jej stosowania, co więcej stał się jej zdecydowanym przeciwnikiem, projekt Ministerstwa Zdrowia jest skrajnie liberalny i w praktyce pozwala klinikom in vitro na wszystko. — Mówię „Nie” dla całej procedury in vitro: dla śmierci zarodków, do której dochodzi w trakcie jej realizacji i długofalowych, negatywnych skutków, które wynikają m.in. ze stosowania podawanych w jej trakcie leków. Jeśli traktujemy poważnie definicję początku życia, to aprobata in vitro zdecydowanie jest nieporozumieniem — podkreśla dr Wasilewski, który od pięciu lat prowadzi klinikę leczenia niepłodności metodą naprotechnologii.
Prof. Janusz Gadzinowski, kierownik Katedry i Kliniki Neonatologii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, największej tego typu w kraju, przyznaje natomiast, że oprócz radości rodzin z powodu posiadania dziecka w następstwie stosowania metody in vitro, obserwuje także tragedie będące konsekwencją częstszego występowania ciąży mnogiej z ryzykiem porodu przedwczesnego. − Dochodzi do tego zwiększona częstość przetoczeń krwi między płodami oraz większa liczba wad wrodzonych. Wszystko to powoduje zwiększoną zachorowalność i śmiertelność noworodków. W wielu krajach w ciąży mnogiej mamy też do czynienia z tzw. eliminacją płodu, czyli zabiciem jednego z dzieci w łonie matki, aby pozostałym dać większą szansę na przeżycie — alarmuje prof. Gadzinowski, członek Papieskiej Akademii Życia.
Staje się jasne, skąd wziął się nakaz milczenia, jaki obowiązywał w mainstreamowych mediach, odnośnie do informacji, że chore dziecko, którego aborcji odmówił prof. Bogdan Chazan, pochodzi z in vitro. Lobbystom in vitro „przepychającym” wątpliwy projekt zdecydowanie nie na rękę było głośne mówienie na temat możliwych wrodzonych wad u dzieci poczętych tą metodą.
Ministerstwo swoją ustawę o leczeniu niepłodności 17 lipca skierowało do konsultacji społecznych, wskazując na termin ich zakończenia 18 sierpnia br. Już sam wybór wakacyjnych miesięcy na ewentualną dyskusję świadczy o mało poważnym podejściu do tematu. Jeszcze gorzej rzecz wygląda, jeśli przyjrzymy się kogo zaproszono do konsultacji. Na liście 26 podmiotów społecznych widnieją wszystkie organizacje feministyczne i stowarzyszenia walczące o powszechny dostęp do in vitro. Jest wśród nich np. aborcyjna Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. W tym gronie nie znalazły się natomiast żadne stowarzyszenia rodzinne czy organizacje broniące życia.
Tymczasem Polska Federacja Ruchów Obrony Życia (PFROŻ) zrzeszająca 86 organizacji prorodzinnych, w swoim stanowisku na ten temat przekazanym mediom wyraża negatywną opinię o projekcie. „Z perspektywy medycznej, technika wspomaganego rozrodu nie jest metodą leczenia niepłodności. Polega ona jedynie na omijaniu przyczyn niepowodzeń prokreacyjnych. W organizmie kobiety lub mężczyzny nadal nie zostaje rozwiązana przyczyna uniemożliwiająca poczęcie się dziecka. Stąd też nadanie projektowi ustawy tytułu, który odnosi się wprost do leczenia niepłodności, musi zostać odczytane, jako utrwalanie nieprawdziwych informacji w świadomości społecznej” — czytamy między innymi. PFROŻ zauważa także, że projekt pozwala na przekazywanie poczętych istot ludzkich przez ich rodziców innym osobom lub do wykorzystywania podczas badań, co jest równoznaczne z traktowaniem istot ludzkich jako własności rodziców oraz legalizowaniem eksperymentów na embrionalnych komórkach macierzystych.
Z kolei jedna ze specjalistycznych opinii przygotowanych na potrzeby Zespołu Ekspertów Konferencji Episkopatu ds. Bioetycznych, któremu przewodniczy abp Henryk Hoser, podkreśla, że zarodek został zrównany z pozycją komórki, tkanki czy organu. Na ośrodki medyczne projektodawca nie nakłada żadnego obowiązku ochrony zarodków, a ilość tzw. zarodków nadliczbowych nie zostaje w żaden sposób ograniczona. W opinii stwierdza się wprost, że „w perspektywie nauczania Kościoła katolickiego, nie ma możliwości poparcia tego projektu w procedurze legislacyjnej”.
Dla twórców projektu ustawy argumentem do nadania jej zaproponowanego kształtu są ponoć wymogi uregulowań, których oczekuje Unia Europejska. Tymczasem ustawodawstwo w kwestii zapłodnienia pozaustrojowego w krajach Unii jest zróżnicowane, mniej lub bardziej liberalne. Czy nasz kraj nie powinien stać się przykładem nowoczesnej ochrony życia? — My Polacy powinniśmy pokazać Europie, że w tej dziedzinie potrafimy korzystać z metod, które nie pociągają za sobą śmierci milionów zarodków. Dlaczego nie potrafimy szanować ludzkiego życia od poczęcia i walczyć o szacunek do życia, tak jak czynił to św. Jan Paweł II? — zastanawia się dr Tadeusz Wasilewski.
opr. mg/mg