Po wyborach parlamentarnych w 2015 roku wiele się zmieniło - co do tego nikt nie ma wątpliwości. Jednak zmiany są głębsze niż widać to na pierwszy rzut oka - można je określić potrójnym "przestawieniem wajchy"
Zmiany na polskiej scenie politycznej po tegorocznych wyborach parlamentarnych będą prawdopodobnie o wiele większe, niż mogłoby wynikać tylko z suchej powyborczej arytmetyki.
PiS „ukradło show” politologom i dyżurnym komentatorom. Nie będzie analizowania, gdybania i wałkowania na wszystkie strony, jakie koalicje są możliwe w obecnym parlamencie, kto z kim, przeciwko komu, za co i na jak długo. Ogłoszone przez Państwową Komisję Wyborczą oficjalne wyniki wyborów potwierdziły to, co było niemal pewne od publikacji pierwszego sondażu exit poll. Po raz pierwszy od 1989 r. jedna partia będzie dysponowała większością sejmową umożliwiającą jej utworzenie samodzielnego i stabilnego rządu. Nie znaczy to oczywiście, że emocje się skończyły i brakuje ciekawych tematów do powyborczych obserwacji.
Warto choćby zwrócić uwagę na słowa, jakie wypowiedział prezes PiS Jarosław Kaczyński w swoim pierwszym powyborczym wystąpieniu. I nie chodzi wcale o głośno komentowane: „Panie prezydencie, melduję wykonanie zadania” — na czym skupiły się niemal wszystkie media. Prawie bez echa przeszła natomiast późniejsza zapowiedź Kaczyńskiego, będąca swoistym credo, jakim ma się kierować jego partia po wygranych wyborach parlamentarnych. Szef PiS podkreślał m.in. że „nie będzie żadnej zemsty, negatywnych emocji ani osobistych rozgrywek czy odgrywania się”, a także, że „nie będzie żadnego kopania tych, którzy upadli (...). Nawet jeżeli upadli z własnej winy i słusznie”. Mamy więc do czynienia z mocną i dość daleko idącą deklaracją, która wyraźnie różni się od roztaczanych przez niektóre środowiska powyborczych czarnych wizji z udziałem PiS u władzy. Nie można tego uznać także za przypadkowe słowa wypowiedziane pod wpływem powyborczych emocji. Niemal dokładnie to samo Kaczyński powiedział na dwa dni przed wyborami parlamentarnymi: „Musimy odłożyć wszelkiego rodzaju poczucie, które prowadzi ku odwetowi, zemście. Musimy o tym zapomnieć. Będziemy egzekwować prawo, dążyć do prawdy, ale o odwecie nie może być mowy” — zaznaczył Kaczyński, dodając: „Jeden z drugim, a nie jeden przeciwko drugiemu. To musi być nasza zasada, której musimy przestrzegać”. W tym ostatnim zdaniu nietrudno doszukać się nawiązania do pamiętnych słów Jana Pawła II wypowiedzianych na gdańskiej Zaspie w 1987 r.
Wydaje się, że prezes PiS odrobił lekcję z okresu 2005—2007, kiedy Prawo i Sprawiedliwość szło do władzy z hasłem radykalnej sanacji rzeczywistości i potrzeby rozliczeń z przeszłością. W takim klimacie bardzo łatwo było jednak nieprzychylnym mediom i przeciwnikom politycznym wywołać w społeczeństwie atmosferę strachu i wmówić mu, że władza może przyjść o przysłowiowej już „szóstej rano” dosłownie po każdego z nas. Tyle tylko, że poza incydentalnymi przypadkami nic takiego nie miało miejsca, tak jak nie było żadnego państwa policyjnego na granicy totalitarnej dyktatury. A przynajmniej nie udało się niczego podobnego udowodnić, mimo intensywnych wysiłków w tym kierunku podejmowanych w czasie ośmiu lat rządów PO—PSL.
Teraz jednak Jarosław Kaczyński będzie chciał zapewne uniknąć podobnego błędu retorycznego. Tym bardziej że — jak pokazała historia — im bardziej radykalnego języka używało PiS i jego lider, tym mocniej nakręcało to pamiętny „przemysł nienawiści”.
Po drugie, projekt „PiS u władzy” obliczony jest przez Kaczyńskiego na dłużej niż tylko jedna kadencja parlamentarna — co podkreśla wyjątkowo wielu komentatorów. Długofalowym celem jest przede wszystkim zmiana konstytucji w kierunku bardziej „narodowym”. A do tego potrzeba większości dwóch trzecich głosów. Nie bez przyczyny szef PiS deklarował, że w Sejmie może powstać „szerszy biało-czerwony obóz”. „Wyciągamy rękę do tych wszystkich, którzy chcą dobrej zmiany, chcą zmieniać Polskę. Powinno nas być jak najwięcej” — mówił podczas niedawnego wieczoru wyborczego. O kim mowa? Na pewno o ludziach z drużyny Kukiza, ale także o ludowcach, a może nawet i o części reprezentantów PO i Nowoczesnej. Umiar w słowach i czynach jest więc wskazany. I na pewno korzystny dla klimatu życia publicznego w naszym kraju.
Bardzo dużo mówi się natomiast dziś o pierwszej, historycznej nieobecności lewicowych ugrupowań w obecnym parlamencie. Niektórzy zdążyli już nawet odtrąbić, że wraz z pustką w sejmowych ławach po przedstawicielach Zjednoczonej Lewicy skończył się w Polsce postkomunizm. Prawdę powiedziawszy, taki scenariusz to nic zaskakującego. Już kilka miesięcy temu w tekście Proletariusze, nie łączycie się („PK” 27/2015) wskazywałem, że taka możliwość jest nader realna. Dziś wydaje się, że zaczyna realizować się sygnalizowana wówczas przeze mnie wizja, w której wyborcy o poglądach lewicowych mogą nie mieć swojej nominalnej reprezentacji parlamentarnej, ale jednocześnie być w tym samym parlamencie całkiem realnie reprezentowani. Innymi słowy prawie cały lewicowy potencjał może zostać rozparcelowany pomiędzy partie, które znalazły się w obecnym Sejmie. To proste — PiS będzie sprawowało rządy, odwołując się do solidarności społecznej, troski o najuboższych i spełniania socjalnych obietnic, z którymi szło do wyborów. A licytować się z nim na socjaldemokratyczne hasła będzie na pewno ruch Kukiz'15 oraz PSL.
Z kolei lewicowość obyczajowa, dotycząca takich kwestii jak stosunki państwo — Kościół, nauka religii w szkołach, in vitro, związki partnerskie, w tym także homoseksualne — może zostać jeszcze bardziej niż do tej pory wciągnięta na partyjne sztandary przez Platformę Obywatelską i w nieco mniejszym stopniu przez Nowoczesną Ryszarda Petru. Przedsmak tego widać już teraz — zaraz po przegranych wyborach premier Ewa Kopacz zapowiedziała, że PO będzie stać zdecydowanie na straży „neutralności światopoglądowej państwa” — zdanie, które jeszcze kilka lat temu było raczej nie do pomyślenia w ustach przywódcy Platformy.
Cóż jednak w takim razie z nową „lewicową gwiazdą” na polskiej scenie politycznej — Partią Razem i jej nieformalnym liderem Adrianem Zandbergiem, który, zdaniem niektórych, świetnie zaprezentował się w przedwyborczej debacie, bo po prostu mówił to, co myślał?
Szczerze? Nie bardzo wierzę w ten projekt, trochę sztucznie napompowany w ostatnich dniach przez media i w gruncie rzeczy nieprzynoszący niczego nowego poza zgranymi neomarksistowskimi kliszami. I nie chodzi nawet o to, że za cztery lata Razem nie dostanie się do Sejmu i nie wyrzuci ostatecznie na śmietnik historii pozostałości po postkomunistach z SLD i „kawiorowych” lewakach od Palikota. To akurat wydaje się całkiem możliwe. Nie sądzę jednak, żeby udało im się przejąć rząd dusz nad młodym pokoleniem Polaków. Skąd to przeświadczenie? Śledząc choćby pobieżnie najnowsze preferencje wyborcze, zauważymy, że lwia część młodych Polaków głosuje dziś na prawicę. I nie jest to raczej trend wynikający li tylko z chwilowej koniunktury. Nieprzypadkowo rozmaite lewicowe autorytety lamentują nad przegraną bitwą o historyczną narrację. Gołym okiem widać, że istnieje wyraźna moda na polską historię i żywy patriotyzm. Kult powstania warszawskiego, coraz bardziej obecna pamięć o Żołnierzach Wyklętych, „Inka”, Pilecki, liczne grupy rekonstrukcyjne, sprzedające się jak ciepłe bułeczki koszulki patriotyczne — to wszystko jest znakomitym podglebiem do głosownia na prawą stronę. Dowodem na to jest nie tylko fakt, że PiS odebrało Platformie głosy ludzi młodych. Najciekawsze są dane, które pokazują, że ponad 37 proc. wyborców poniżej 30. roku życia zagłosowało na najbardziej wyraziste, antyestablishmentowe ugrupowania: Kukiz'15 i KORWiN. I ten trend będzie się jeszcze bardziej pogłębiał wraz ze stopniową zmianą struktury głosujących w Polsce na korzyść wyborców obu tych partii.
Jedno wszak nie ulega wątpliwości: 25 października skończył się w naszym kraju klasyczny duopol partyjny, jaki do tej pory znaliśmy i do jakiego byliśmy już trochę przyzwyczajeni. Teraz dopiero zacznie się robić naprawdę ciekawie.
opr. mg/mg