Stosunek Niemców do osoby Adolfa Hitlera coraz bardziej ewoluuje - od kompletnego przemilczania do dzisiejszej swoistej niezdrowej fascynacji postacią wodza III Rzeszy
Stosunek Niemców do osoby Adolfa Hitlera coraz bardziej ewoluuje – od kompletnego przemilczania do dzisiejszej swoistej niezdrowej fascynacji postacią wodza III Rzeszy.
Nastroje niemieckiego społeczeństwa od dawna ulegają coraz większej radykalizacji – maszeruje antyislamska Pegida, lawinowo rośnie niechęć do „obcych”, a rekordowe poparcie notują populistyczne i ksenofobiczne partie w rodzaju Alternatywy dla Niemiec. Ale to przecież nadal jest mniejszość niemieckiego społeczeństwa. Prawdziwe przesunięcia postaw Niemców widać dopiero w kwestiach „miękkich” – choćby w zmianach kulturowych. Coś, co jeszcze do niedawna zawstydzało, krępowało, oburzało, dziś staje się zjawiskiem zwyczajnym, dopuszczalnym, traktowanym wręcz jako ekscytująca ciekawostka ze świata popkultury. I to jest znacznie bardziej niebezpieczny sygnał niż kilkutysięczna grupa manifestantów z pochodniami wykrzykująca antyimigracyjne hasła.
Na powojenną historię Niemiec warto spojrzeć przez pryzmat stosunku tamtejszego społeczeństwa do mrocznej, niechlubnej przeszłości związanej z II wojną światową. Mówimy oczywiście o pewnym uogólnieniu, które nie określa konkretnych jednostek, przekłada się jednak na postawy zdecydowanej większości naszych zachodnich sąsiadów. Jest także bardzo pomocne w opisie całej powojennej „niemieckości”. Pod tym względem można wyróżnić kilka takich etapów. Najpierw był krótki, ledwie kilkuletni okres denazyfikacji – częściowo wymuszonej przez zwycięskie mocarstwa, a częściowo związanej z szokiem samych Niemców po ujawnieniu skali i głębi zbrodni dokonanych przez hitlerowców – najczęściej sąsiadów z tej samej ulicy, krewnych, dawnych kolegów ze szkolnej ławy, tyle, że noszących później czarne i brunatne mundury.
Pierwszą reakcją był płacz, czasami potrzeba zadośćuczynienia, a nawet przypadki „samobójstw z empatii”. Zmieniano na potęgę nazwy ulic i placów, zrzucano wszechobecne tabliczki z napisem „Adolf Hitler Strasse”, likwidowano pozostałości ustawodawstwa norymberskiego, sądzono zbrodniarzy wojennych. Ale tego zapału starczyło może na dwa, trzy lata. Jeśli w ogóle można mówić o jakimkolwiek zapale, bo zdecydowana większość Niemców żyła nie tylko ze świadomością „mieszkańców kraju pod okupacją”, ale także w strachu przed wyciagnięciem na światło dzienne własnych, mniejszych lub większych związków z niedawną nazistowską przeszłością. Do tego doszło dość powszechne, acz niezwerbalizowane przeświadczenie, że w system hitlerowski zaplątani byli prawie wszyscy obywatele III Rzeszy. Tym bardziej że Niemcy jako naród pozostali do końca lojalni wobec narodowosocjalistycznego reżimu – aż do ostatniego tchnienia „Tysiącletniej Rzeszy”.
Szybko zresztą praktyczne niemieckie umysły skupiły uwagę na czymś zupełnie innym – zrujnowany przez wojnę kraj wymagał odbudowy i liczyła się dosłownie każda para fachowych rąk. Cóż z tego, ze jakiś prawnik orzekał wcześniej wyroki śmierci według prawodawstwa nazistowskiego za pohańbienie niemieckiej rasy czy nielegalny ubój bydła, skoro był znakomitym jurystą. Albo cenionym lekarzem, biologiem, naukowcem z sukcesami, tyle, że wykonującym wcześniej „eksperymentalne badania” na więźniach obozów koncentracyjnych czy wykonującym selekcyjne zastrzyki z fenolem w serce. Wszystko to przemilczano, zaklepano, oddzielono od teraźniejszości na rzecz bieżących potrzeb gospodarczych, fałszywie rozumianej solidarności, konieczności jednoczenia rozbitego przez wojenną klęskę społeczeństwa itd. Nigdy więc nie doszło w Niemczech do prawdziwej, pełnej denazyfikacji. Ba – nie osądzono nawet większości zbrodniarzy wojennych.
Zastąpiła je zmowa milczenia opierająca się na niepisanej zasadzie: skoro wszyscy jesteśmy w jakiś sposób obciążeni nazistowską przeszłością – nie mówmy o niej i nie rozpamiętujmy. Owa przeszłość tliła się cały czas w głowach, ale nikt tego publicznie nie wypowiadał.
Podobnie jak nazwiska samego Adolfa Hitlera, które na długie lata zostało kompletnie wyparte z dyskursu publicznego. Jakby taka osoba nigdy wcześniej nie istniała. Podświadome wyrzuty sumienia z powodu przeszłości zagłuszano m.in. poprzez zaangażowania w akcje humanitarne i ogromne pieniądze przekazywane na cele charytatywne – na tym polu Niemcy od lat przodują we wszelkich statystykach dotyczących dobroczynności.
Taka błoga cisza panowała nad Łabą i Renem przez ponad 25 lat. W tym okresie niemieckie społeczeństwo postawiło niemal w całości akcent na sprawy ekonomiczne, co wynikało także z doświadczeń wojennych i usilnego dążenia do jak najszybszego zabezpieczenia bytu materialnego. Zachodni Niemcy stali się prymusami kapitalizmu i przykładnymi demokratami. Część socjologów skłonna jest nawet określać ich mianem „pokolenia sceptycznego” – dorobkiewiczowskiego, nieufnego, rozumującego głównie kategoriami ekonomicznymi, pozbawionego głębszych programów i haseł. Wszystko to legło u podstaw boomu ekonomicznego określonego później mianem „niemieckiego cudu gospodarczego”. Z kolei mieszkańcy zwasalizowanej przez Sowietów Niemieckiej Republiki Demokratycznej przyoblekli się w szaty wzorowych komunistów, karnie maszerujących w pochodach pierwszomajowych, wychwalających głośno idee Marksa, Engelsa i Lenina i aż do upadku muru berlińskiego usłużnie donoszących na swoich sąsiadów do wszechpotężnej Stasi.
Tymczasem na Zachodzie bolesne przebudzenie nastąpiło już pod koniec lat 60., kiedy do głosu doszło kolejne pokolenie Niemców wychowanych już w czasach pokoju – sytych, wykształconych i nie obciążonych wojenną przeszłością. Młodzi studenci, wśród których największe wpływ zyskali radykalna zachodnioeuropejska lewica, zaczęli kontestować konsumpcyjną teraźniejszość i coraz częściej stawiać niewygodne pytania o przeszłość. Prawdziwym wstrząsem było odkrycie bezpośrednich związków ich rodziców z nazistowskim Niemcami. Nagle okazało się, że wielu dawnych hitlerowców, także zbrodniarzy wojennych, funkcjonuje na co dzień jako przykładni, szanowani i honorowani obywatele Republiki Federalnej Niemiec. Odpowiedzią na tę kulejącą rzeczywistość była radykalizacja nastrojów i bunt pokoleniowy, którego najbardziej jaskrawym przejawem stała się działalność radykalnych lewackich bojówek terrorystycznych na czele z Frakcją Czerwonej Armii (RAF). I to właśnie motyw nieprzezwyciężonej przeszłości, oprócz haseł ekonomicznych, stał się jednym z głównych motywów działań lewackich terrorystów. Horst Mahler, prawnik, a później jeden z bojówkarzy RAF tłumaczył to w następujący sposób: „Gdy mam pomyśleć jak to się zaczęło, przychodzi mi na myśl faszyzm. Zewnętrznie zdołałem wymknąć się, ale jeszcze później wszystko było jak gdyby przykryte cieniem… Chciałem stać się jednym z tych innych Niemców”. Jeszce ostrzej wyraził się inny z radykalnych lewicowców, Bernward Vesper, którego ojciec był zarazem wziętym pisarzem jak i zdeklarowanym hitlerowcem: „Jego, Hitlera, przeklęte istnienie przykleiło się do mojego jak napalm. Muszę próbować ugasić ten gorejący płomień, ale nie jest to wcale Hitler, to jest mój ojciec, moje dzieciństwo”. Paradoksalnie jednak owa ucieczka przed dziedzictwem Hitlera zaprowadziła młodych radykalnych lewicowców do sięgnięcia po taką samą przemoc. Rozpętali czerwony terror, godny najgorszych tradycji brunatnych bojówek: podpalali domy towarowe, podkładali bomby, porywali i skrytobójczo mordowali osoby uznane przez nich za przedstawicieli nowego niemieckiego kapitalistycznego państwa policyjnego. Do rangi symbolu urosło zwłaszcza porwanie i zamordowanie po kilkudziesięciu dniach przetrzymywania Hannsa Martina Schleyera, szefa potężnego Związku Pracodawców Niemieckich, a zarazem b. esesmana i dawnego prominentnego funkcjonariusza NSDAP.
Początkowy szok, a nawet pewien rodzaj przychylności dla „błędnych rycerzy” z RAF, szybko jednak przerodziły się w ogólnoniemieckie potępienie dla lewackiej przemocy. Stopniowo odsunęli się od nich niemal wszyscy, także dawni lewicowi poplecznicy, tym niemniej wykrzyczane przez terrorystów w formie kul i bomb pytania pozostały w niemieckim społeczeństwie jako zbiorowy wyrzut sumienia.
Kolejna zmiana postaw nastąpiła wraz ze zjednoczeniem Niemiec – pojawiło się poczucie dumy z powodu upadku muru berlińskiego i odzyskania pełnej państwowości. Kiedy w 1990 r. drużyna Niemiec zdobyła tytuł mistrzów świata w piłce nożnej, jeden z komentatorów zauważył: „Znów, po raz pierwszy od czasu II wojny światowej, możemy czuć się dumni z tego, że jesteśmy Niemcami”. Temat nazistowskiego piętna ciążącego na narodzie nie zniknął zupełnie, ale stopniowo zaczął ulegać wyraźnej modyfikacji. Coraz mniej było w tym pedagogiki winy, a coraz więcej podkreślania niemieckich cierpień w czasie II wojny światowej i osławionego już wyodrębniania mitycznych „nazistów” od reszty narodu niemieckiego. Owa systematyczna, przemyślana polityka historyczna – tym razem realizowana już za wyraźną zgodą i z pomocą państwa – musiała przynieść konkretne efekty: nawet paraliżujące kiedyś i niewypowiadalne w dobrym towarzystwie nazwisko „Adolf Hitler” został nieco „obłaskawione”. Pośrednim dowodem na to jest prawdziwy wysyp w ostatnich latach książek poświęconych postaci wodza III Rzeszy – od klasycznych opracowań historycznych w rodzaju Hitler. Biografia autorstwa Petera Longericha, aż po skandalizującą, zjadliwie satyryczną powieść On znowu jest pióra Timura Vermesa. Ta druga opisuje wymyślony powrót Hitlera do Berlina po 70 latach, jego zderzenie z realiami dzisiejszych Niemiec i niebywała karierę jaką wódz „Tysiącletniej Rzeszy” robi we współczesnym świecie rozrywki. Jeszcze kilka lat temu taka pozycja byłaby w Niemczech nie do pomyślenia – dziś książka rozeszła się w nakładzie 2 mln egzemplarzy i doczekała się adaptacji filmowej (tylko w ciągu pierwszych dwóch dni film obejrzało ponad 3 mln. Niemców).
Z kolei w styczniu tego roku wygasły prawa autorskie kraju związkowego Bawaria do Mein Kampf – nazywanej „biblią nazizmu” i napisanej przez Hitlera w więzieniu po nieudanym puczu w Monachium w 1923 r. Zaledwie kilka tygodni po uwolnieniu praw autorskich Instytut Historii Współczesnej w Monachium przygotował opatrzone krytycznym komentarzem wydanie książki wodza III Rzeszy. Zainteresowanie nią przeszło najśmielsze oczekiwania. Tylko do końca kwietnia nowe wydanie Mein Kampf kupiło ponad 50 tys. osób, a w tej chwili do niemieckich księgarni trafia trzeci, liczący 20 tys. egzemplarzy dodruk książki. Sam wydawca, historyk Andreas Wirsching, przyznał, że z rozmów z księgarzami wynika, że większość kupujących nie stanowią wcale neonaziści, ale przedstawiciele inteligencji. Zainteresowanie to tłumaczył niekoniecznie jakimiś złymi intencjami, ile raczej chęcią „sięgnięcia do źródeł”. Bestsellerem wydawniczym stanie się także niewątpliwie kolejna pozycja opisująca postać największego zbrodniarza w dziejach narodu niemieckiego, która w ostatnich dniach ukazała się na tamtejszym rynku – tym razem jest to kronika życia Adolfa Hitlera. Jej autor, historyk amator Harald Sandner, poświęcił prawie 2,5 tys. stron na przedstawienie, dzień po dniu, całego życia wodza III Rzeszy. Zawarł w nich nie tylko najważniejsze wydarzenia, ale także drobne ciekawostki, jak choćby informację, że w momencie aresztowania w 1923 r. Hitler miał na sobie niebieski płaszcz kąpielowy. Ba, dzisiejszych czytelników znudzonych typowymi historycznym opracowaniami, o wiele bardziej niż ilość istnień ludzkich, jakie ma na sumieniu Hitler, zainteresują zapewne właśnie pikantne szczegóły z jego życia osobistego, łącznie z informacją, że najchętniej jadał on zupę w chlebie. Bo skoro jest popyt, to jest i podaż… Wkrótce można więc spodziewać się kolejnych, coraz bardziej absurdalnych wariantów wykorzystania postaci Adolfa Hitlera na potrzeby współczesnej popkultury. I to już na pewno nie jest deklarowane wyżej sięganie do źródeł, w celu lepszego poznania korzeni zła. To niebezpieczna zabawa zapałkami z trudnymi do przewidzenia konsekwencjami.
opr. ac/ac