O ambicjach politycznych prawosławia
Jeśli ktoś uważa, że Kościół katolicki żywi cały czas jakieś wielkie, skrywane ambicje polityczne, ten powinien czym prędzej zapoznać się z tysiącletnią historią prawosławia. Być może wtedy zmieni swoje zdanie.
Licząca ok. 250 milionów wiernych Cerkiew prawosławna nie może równać się pod względem liczebności ani z ponadmiliardowym katolicyzmem, ani tym bardziej z jeszcze liczniejszym islamem. Okazuje się jednak, że polityczna silą prawosławia jest zdecydowanie większa niż wynikałoby to tylko z czystej arytmetyki. Bo to właśnie „bracia po prawosławiu", jak chyba żadne inne wyznanie, potrafią grać w jednej drużynie nie tylko na religijnych, ale także na politycznych polach. Tę wspólnotę celów świetnie widać choćby na dzisiejszym przykładzie Kosowa.
Prawosławie wzięło ślub z polityką w wydaniu państwowym już w momencie Wielkiej Schizmy z 1054 roku i małżeństwu temu pozostaje wierne po dziś dzień. Nie oznacza to oczywiście, że i Rzym nie miał nigdy swoich aspiracji politycznych. Wręcz przeciwnie, miał je i to bardzo duże, tyle tylko, że od początku pozostawał niezawisły od władzy świeckiej. Związki Tronu i Tiary sprowadzały się więc głównie do wzajemnych prób podporządkowania sobie drugiej strony. Generalnie jednak, Kościół zachodni jako struktura silnie scentralizowana i zhierarchizowana zdołał oprzeć się wielowiekowym naciskom zmierzającym do uczynienia zeń narzędzia świeckiej polityki. Co więcej, już we wczesnym średniowieczu katolicyzm przestał być także spoiwem łączącym państwa we wspólnej polityce. Owszem, powstawały czasami doraźne sojusze, jednak o wiele częściej dochodziło do bratobójczych wojen pomiędzy katolickimi władzami.
Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja na Wschodzie. Tutaj Tron i Ołtarz od początku połączyły się ze sobą w ścisłym sojuszu. Prawosławie stało się zatem religią państwową, ale ceną za to było podporządkowanie się interesom państwa, uosabianego przez cesarzy bizantyjskich czy rosyjskich carów. Z czasem sojusz ten przybrał nawet formy oficjalnych doktryn polityczno-religijnych, uzasadniających i błogosławiących ów związek sacrum z profanum. W Bizancjum był to cezaropapizm, w Moskwie bardzo podobne do niego tzw. samodzierżawie, dające carom jako pośrednikom między Bogiem a ludem niemal nieograniczoną władzę.
Co ciekawe, prawosławna wspólnota narodów - wyłączywszy naprawdę incydentalne sytuacje - właściwie nigdy nie weszła ze sobą w polityczną zwadę. Zwartość geograficzna, a co za tym idzie przenikanie się narodów, kultur i tradycji (czego widomym znakiem jest cyrylica dominująca dziś nie tylko w Rosji, ale również w Serbii, Bułgarii czy Macedonii), a także odwieczny wspólny wróg - w postaci agresywnego imperium tureckiego, sprzyjały prowadzeniu wspólnej polityki. A jako że prawosławie od samego początku uważało Kościół za wspólnotę soborową, nie dążąc do ustanowienia religijnego prymatu jednego ośrodka, to o takie porozumienie narodów było o wiele łatwiej niż na Zachodzie.
I o tych wszystkich historycznych odnośnikach warto pamiętać, bo bez nich niemożliwe byłoby zrozumienie, dlaczego dzisiejsze prawosławie pojmuje politykę w taki a nie inny sposób. A pojmuje ją propaństwowo, nieważne, czy chodzi o Cerkiew serbską, rumuńską czy tym bardziej rosyjską.
Największym bastionem prawosławia we współczesnym świecie jest oczywiście Rosja. Dzisiejszy sojusz Kremla i Cerkwi przypomina zaś pod wieloma względami dawny bizantyjski sposób sprawowania władzy. Najważniejszą
postacią tego układu pozostaje, rzecz jasna, „samodzierżawca" Władimir Putin, ale coraz więcej obserwatorów tamtejszego życia publicznego wskazuje, że nieformalną osobistością numer dwa Rosji stał się duchowny prawosławny. I nie chodzi tu wcale o schorowanego i cieszącego się coraz mniejszym autorytetem patriarchę Moskwy i Wszechrusi Aleksego II, ale o ojca Tichona, przełożonego klasztoru Srieteńskiego w Moskwie. Ów wpływowy batiuszka, który odwołuje się wprost do idei bizantyjskiego cezaropapizmu, jest dziś nie tylko spowiednikiem, ale i kimś na kształt duchowego nauczyciela Putina. Prezydent zaś wielce sobie ceni dotychczasowe usługi moskiewskiego archimandryty, który za wkład w „odrodzenie religijne narodu rosyjskiego" otrzymał nawet tytuł Człowieka Roku. W ostatnich kilkunastu latach prawosławie stało się bowiem faktyczną religią państwową, która z powodzeniem scala pokiereszowany przez siedemdziesiąt lat komunizmu rosyjski naród. Nic to, że praktykuje zaledwie co dziesiąty obywatel Rosji, ważne, iż prawosławie, dwugłowy carski orzeł i hokejowa sborna stanowią dla przeciętnego Rosjanina największy powód do narodowej dumy.
Nowa rosyjska władza coraz chętniej sięga też po prawosławie dla realizacji celów swojej imperialnej polityki zagranicznej. Nieprzypadkowo już jakiś czas temu kremlowscy doktrynerzy wyciągnęli z carskiego strychu zakurzony kuferek z napisem „panslawizm". Owa ciesząca się w XIX wieku dużą popularnością doktryna zakładała złączenie wszystkich słowiańskich narodów pod politycznym i duchowym berłem Rosji. Głównym spoiwem tej unii miało być rzecz jasna prawosławie. Z tego też powodu panslawiści niechętnym okiem spoglądali na Polaków i innych zachodnich Słowian, jako na „rzymskokatolickich zdrajców Słowiańszczyzny". Dziś te dawne panslawistyczne nuty słychać coraz głośniej w wypowiedziach prominentnych rosyjskich polityków. Sam Władimir Putin lubi używać określeń w stylu „bracia Serbowie", czy „bracia Rumuni". I trzeba przyznać, że takie hasła trafiają na podatny grunt.
Prawdziwym testem jedności dla całego prawosławnego świata jest dziś kwestia niepodległości Kosowa. Na wiadomość o usamodzielnieniu się tej prowincji niezwykle gwałtownie zareagowała serbska Cerkiew prawosławna. „Cerkiew ogłasza, iż Kosowo i Metochija było i musi pozostać integralną częścią Serbii [...] Ogłoszenie niepodległości Kosowa uważamy za haniebny i niegodny akt przemocy nad prawem i prawdą" - napisali serbscy biskupi we wspólnym oświadczeniu. I właściwie trudno się dziwić ich wzburzeniu. Kosowo stanowi bowiem nie tylko kolebkę serbskiej państwowości, ale od wieków nazywane jest także Metochią (od greckiego słowa: metoh - własność Kościoła) i „krainą klasztorów".
Prawosławni hierarchowie są jednak wściekli również na serbskich polityków, którzy zdaniem ojczulków robią zbyt mało dla utrzymania Kosowa w dotychczasowych granicach państwa. „Deklaracja szefa sztabu generalnego generała Zdravko Ponoszą, że armia nie będzie bronić Kosowa, to hańba" - oznajmił charyzmatyczny kosowski biskup Artemiusz. Jego zdaniem, Belgrad powinien zmobilizować armię, uznać Kosowo za terytorium okupowane i odzyskać je siłą. Na tym jednak nie koniec patriarchalnego pobrzękiwania szabelką: „Serbia powinna kupić najnowocześniejszą broń od Rosji i innych państw oraz zaapelować do Rosji o przysłanie ochotników" - wojowniczo zaproponował Artemiusz. I wbrew pozorom jego słowa nie zostały potraktowane jako nierealne mrzonki, bo Serbia i Rosja od kilkunastu lat pozostają w ścisłym politycznym sojuszu, błogosławionym na dodatek przez Cerkwie obu państw.
Natomiast jedynym „prawosławnym" państwem, które uznało niepodległość Kosowa jest Bułgaria. W tym wypadku mieliśmy jednak do czynienia z decyzją polityczną podjętą wbrew woli większości tamtejszego społeczeństwa. Świat prawosławia stoi bowiem w tej chwili murem za Serbami. Najlepszym tego dowodem jest oświadczenie wydane przez uczestników niedawnego spotkania Międzynarodowej Fundacji na rzecz Jedności Narodów Prawosławnych (zrzeszającej przedstawicieli ponad 27 państw, m.in. z Rosji, Rumunii, Bułgarii, Czarnogóry, Macedonii, Bośni, Serbii, Ukrainy, a nawet USA), którzy zgodnie potwierdzili, że Kosowo stanowi historyczne i duchowe serce narodu serbskiego. Prawosławna międzynarodówka wydaje się więc w tej chwili bliższa urzeczywistnieniu niż kiedykolwiek przedtem.
opr. mg/mg