Szczyt ekonomiczny w Warszawie ... szczytem absurdu
Zabita deskami Warszawa czasu szczytu ekonomicznego, szczytu, na który przyjechał zdecydowanie trzeci garnitur światowej polityki i biznesu, jest doskonałą metaforą polityki polskiej ostatnich lat.
Zwyczajowe określenie smutnej i zaniedbanej prowincji brzmi: „miejsce zabite dechami". Jeśli brać owo określenie dosłownie, to osoby odwiedzające Warszawę muszą mieć jak najgorsze wrażenie z polskiej stolicy. Martwe miasto, pozabijane sklepowe witryny, wieżowce na co dzień tętniące życiem opakowane w kraty i plastikowe siatki. I do tego pan prezydent Kwaśniewski radośnie deklarujący, że Szczyt Gospodarczy odbywający się w stolicy to najlepsza promocja Warszawy. Powiem szczerze, że gdybym był cudzoziemcem, który Polski wcześniej nie widział i odwiedziłbym Warszawę w czasie szczytu, to moja noga więcej by nie postała w tym ponurym i biednym kraju.
Komentatorzy będą naturalnie obarczali winą właścicieli sklepów czy restauratorów. W strachu o własne mienie ludzie ci uciekli z miasta na czas imprezy, która miała się stać wizytówką Polski. I oczywiście mieli rację. Bo to na władzach państwowych spoczywa obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa własnym obywatelom. Bezpieczeństwa rozumianego również jako możliwość spokojnego pracowania i zarabiania pieniędzy. Innym winnym widocznej już gołym okiem klapy warszawskiego szczytu zostaną okrzyknięci tak zwani alterglobaliści. Fakt, że podróże zadymiarzy niszczących wszystko, co da się zdemolować pod szczytnym hasłem walki z ubóstwem i nierównością, są irytujące. Swoją drogą, ciekawe, że żaden z nich nie zastanowił się, jak się mają pieniądze wydawane przez tysiące młodych ludzi na podróże, do nędzy obywateli Trzeciego Świata kilometrami wędrujących ze wsi do miasteczek po worek ryżu, bo nie stać ich na klika centów opłaty za przejazd zdezelowanym autobusem. A to podobno o nich walczą alterglobaliści. Jako żywo młodzi i zwykle zamożni, etatowi uczestnicy protestów są chodzącym zaprzeczeniem idei, o które we własnym przekonaniu walczą.
Tyle tylko, że organizatorzy szczytu doskonale wiedzieli o nieproszonych gościach. I powinni zastanowić się, czy jest sens paraliżować Warszawę, opowiadając banialuki o jej promocji, czy też lepiej wyprowadzić obrady szczytu do jakiejś zamkniętej miejscowości wypoczynkowej, co staje się pomału normą w świecie zachodnim. Normą smutną i szkodliwą, gdyż wszelkiego rodzaju wielkie konferencje i posiedzenia polityków nie powinny odbywać się w odizolowanych od świata enklawach. Przeciwnie, po to wybieraliśmy tych ludzi, by spotykali się na oczach obywateli, pod kontrolą dziennikarzy i dla dobra ogólnego. Bo przecież nie jest to prywatne spotkanie - jego uczestnicy śpią, jedzą, piją i dyskutują za nasze, podatkowe pieniądze.
Jest kolejnym paradoksem, że demonstracje rzekomo wymierzone w establishment, że ataki terrorystyczne rzekomo dokonywane w interesie ludu (bo przecie każdy terrorysta, czy to islamski, czy baskijski, czy jakikolwiek inny ma gębę pełną frazesów o dobru powszechnym), w rzeczywistości są ciosem w demokrację. Rzecz nie dotyczy tylko Polski i tylko Warszawy. Na całym świecie obserwujemy zjawisko coraz silniejszego separowania się elit władzy od obywateli. Dzieje się to w imię troski o bezpieczeństwo. To prawda. Ale efektem jest ograniczenie kontaktu pomiędzy politykami i wielkimi biznesmenami z jednej strony, a obywatelami z drugiej. Paradoksalnie elity wcale nie są z tego powodu nadmiernie zmartwione. Separacja elit, zamykanie się we własnym („lepszym") gronie występowała w historii zawsze. Przełamała je dopiero demokracja przedstawicielska, zmuszająca polityków do wejścia w tłum, ściskania tysięcy dłoni, występowania na wiecach pod groźbą przegrania wyborów. Teraz - mam wrażenie - weszliśmy w epokę demokracji telewizyjnej, która prowadzi do powtórnej separacji pomiędzy dwoma światami. A ataki antyglobalistów i terrorystów znakomicie ułatwiają elitom tę separację.
Podobnie jest z tak zwaną promocją krajów i regionów. Kiedy goście przyjeżdżali do Stalina lub Kim Ir Sena, to obżerali się kawiorem i oglądali z okien wymuskane pałacowe ogrody. Na ulicach (strefa 0) witały ich zadowolone wyselekcjonowane tłumy. Nie mieli okazji zauważyć, że dwie ulice dalej ludzie umierają z głodu, a w sąsiednich kazamatach siepacze torturują więźniów. Zastanówmy się, co zobaczy uczestnik warszawskiego szczytu: hotelowy luksus (taki sam na całym świecie), puste miasto. Jak wyjdzie na spacer, to ewentualnie będzie mógł pooglądać dechy, bo nawet wystaw nie zobaczy. Z okien samochodu - w drodze na lotnisko dostrzeże parę tysięcy policjantów. To samo będzie widział, jeśli wybierze się do Pekinu, Johannesburga bądź Mińska. Opowieści o promocji Polski są w tym kontekście banialukami. Wydaliśmy pieniądze na imprezę promocyjną pana Aleksandra Kwaśniewskiego rozglądającego się za jakimś zajęciem po zakończeniu prezydentury. I tyle.
Obserwowaliśmy również żenujący wyścig pomiędzy prezydentem a premierem o to, kto będzie wciągał polską flagę na maszt w Dublinie. Osobiste ambicje dwóch panów, którzy są pospołu ojcami klęski w polskiej polityce wewnętrznej - bo jest klęską kompletna destabilizacja sceny politycznej po 15 latach niepodległości - ośmieszają Polskę, skutecznie wzmacniając stereotyp kraju, który nie potrafi w ramach jednej formacji politycznej powściągnąć ambicji polityków, przenosząc je na forum międzynarodowe. Trochę jest w tym winy twórców obecnej konstytucji, z jednej strony składającej całość władzy w ręce premiera, a z drugiej tworzącej prezydenturę silną mandatem powszechnych wyborów. Nie zmienia to jednak faktu, że Aleksander Kwaśniewski od lat interpretuje swoje uprawnienia nadmiernie szeroko. Do podobnego konfliktu doprowadził przecież podczas przyjmowania Polski do NATO w roku 1999. Brak zdecydowania premiera Buzka, który nie potrafił przeciwstawić się naciskom prezydenta, otworzył furtkę, przez którą Aleksander Kwaśniewski przedostał się do Dublina w roku 2004.
Mistrzostwo w uprawianiu autoreklamy widoczne w dobrych notowaniach sondażowych prezydenta nie zapobiegnie jednak bardzo złemu bilansowi ostatnich lat. Polska odniosła niewątpliwy sukces, wchodząc do Unii Europejskiej. Pamiętajmy jednak, że decyzja polityczna w tej kwestii zapadła tak naprawdę ponad pięć lat temu. Natomiast nie wykorzystaliśmy naszego członkostwa w NATO, ciągle mając przy NATO-wskim stole status państwa słabego. Nie zdołaliśmy nawet skonsumować polskiego zaangażowania w Iraku. W administracji cywilnej brak naszych przedstawicieli, a Amerykanie traktują ekipę Kwaśniewskiego jak wasali, a nie jak partnerów. W sporach wewnątrz Unii Europejskiej, jak dotąd, nie zdołaliśmy przyjąć zasad gry obowiązujących w Brukseli - czyli skutecznego montowania koalicji wspierających nasze pomysły. Prowadziliśmy natomiast politykę wojowniczych okrzyków na użytek polskiego odbiorcy i uległego potakiwania na użytek zagranicznych partnerów. Co najgorsze zaś, elita rządząca nie wypełniła podstawowego obowiązku nakreślenia celów narodowych Polski na czas po członkostwie. Spełniwszy marzenie kilku pokoleń, zakotwiczywszy Polskę na Zachodzie, nie umiemy powiedzieć obywatelom - co dalej.
Zabita deskami Warszawa czasu szczytu ekonomicznego, szczytu, na który przyjechał zdecydowanie trzeci garnitur światowej polityki i biznesu, jest doskonalą metaforą polityki polskiej ostatnich lat. Chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle.
Przyznam, że z dużym zainteresowaniem oczekiwałem - będąc w Brukseli - na telewizyjne relacje z pierwszego dnia warszawskiego szczytu. I co? I nic, ani jednym zdaniem tamtejsze media nie wspomniały o warszawskiej imprezie... Mimo wszystko przykro mi się zrobiło.
Przy okrzykach o narodowym interesie załatwia się małe interesiki postkomunistycznych polityków, w istocie konserwując wizerunek Polski jako kraju II kategorii. Przyszedł już czas, żeby autorom takiej polityki wystawić rachunek.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 byt podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg