Kijów płynie na wschód

Ukraina jako zarządzana przez dyktatora kolonia Moskwy? Śmiertelne zagrożenie dla Polski!

Ukraina demokratyczna i prozachodnia jest polską szansą na przyszłość. Ukraina będąca zarządzaną po dyktatorski, kolonią Moskwy stanowi dla nas śmiertelne zagrożenie.

Obserwacja polityki międzynarodowej uczy cynizmu. Wiemy już, że nadzieje na zbudowanie demokratycznego ładu w wielu częściach świata są naiwnością. Politykom otaczającym prezydenta George'a Busha wprost uczyniono zarzut dziecięcej naiwności, gdy przyznali się do tego, iż liczyli na zbudowanie demokracji w Iraku. Podobnie inną miarę przykłada społeczność światowa do poczynań rosyjskiego prezydenta. Moich znajomych amerykańskich nieodmiennie bawi, kiedy opowiadam im stary, peerelowski jeszcze dowcip o różnicy pomiędzy demokracją a demokracją socjalistyczną (była taka, jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym). Nie zauważają jednak, że niczym w epoce komunizmu zachowują się, stosując podwójne standardy ocen wobec Zachodu i Rosji. To zresztą jeden z amerykańskich prezydentów był autorem powiedzenia: „wprawdzie łajdak (w oryginale było mocniejsze słowo), ale NASZ łajdak".

Wysoka cena dyktatury

Używanie prostych kryteriów ocen ma tymczasem sens również w polityce. Przykład najnowszy - i dla Polski wyjątkowo niebezpieczny - to losy Ukrainy. Od kilku lat zasady demokracji na Ukrainie są podminowywane przez urzędującego prezydenta Leonida Kuczmę. Krok po kroku ograniczana jest wolność słowa, krok po kroku korumpowane są poszczególne frakcje parlamentarne, krok po kroku osłabiany jest sens działania instytucji przedstawicielskich. Poza głośnym i niewyjaśnionym po dziś dzień mordem na znanym dziennikarzu Grigoriju Gongadze nie było jakichś spektakularnych działań. Tyle że erozja systemu demokratycznego doprowadziła do faktycznej kuczmowskiej półdyktatury. Dziwacznego systemu akceptowanego mniej lub bardziej przez otoczenie międzynarodowe pod hasłem „specyfika świata postsowieckiego".

Niedobrą rolę w budowaniu podwójnego standardu ocen wobec Kijowa odegrała również Polska. Ostentacyjne gesty przyjaźni prezydenta Kwaśniewskiego bez wątpienia wzmacniały Kuczmę, utwierdzały elitę ukraińską w przekonaniu, że standardy demokratyczne można zastąpić fasadą, która je tylko udaje.

Wyjaśniano taką politykę pozornie logicznym założeniem, iż dla Polski ważniejsze jest, by Ukraina była niezależna, niż drobiazgowe upominanie się o zamknięte gazety czy niewyjaśnione afery. Problem w tym, że historia ostatniego dziesięciolecia na całym obszarze dawnego bloku sowieckiego dowodzi, że nie ma niepodległości bez wolności.

Dał im przykład Łukaszenka

Czyżbym wpadł w nieznośny patos i karygodną naiwność? Chyba jednak nie. Białoruski przykład dyktatury Aleksandra Łukaszenki dowodzi wyraźnie, iż podważanie demokratycznej legitymacji władzy i oddawanie decyzji gospodarczych w ręce struktur biurokratyczno-oligarchicznych prowadzi w konsekwencji do uzależnienia państwa od tego z sąsiadów, który jest skłonny zaakceptować dyktatora i jego metody rządzenia. Skądinąd to ostanie tylko do czasu. Rosja coraz mocniej naciska przecież na Łukaszenkę, by zlikwidował resztki białoruskiej niepodległości. A pozbawiony oparcia we własnym narodzie i przerażony perspektywą rozliczenia po utracie władzy dyktator ma bardzo ograniczone możliwości opierania się naciskom Wielkiego Brata. Podobne procesy zachodzą w państwach prosowieckiej Azji Środkowej. Operetkowa dyktatura Turkmenbaszy - Sapamurada Nijazowa w Turkmenistanie była akceptowana przez świat zewnętrzny w nadziei, że opresyjny reżim doprowadzi do uniezależnienia państwa od Rosji. W końcu Turkmenistan ma gigantyczne złoża gazu ziemnego i potencjalnie może być jednym z najbogatszych państw regionu. Rezultat kilku lat dyktatury niewiele różniącej się od rządów Kimów w Północnej Korei jest mało zachęcający: niebywała nędza obywateli, miasta zabudowane złotymi pomnikami Nijazowa, który na cokołach zastąpił Lenina i podpisana niedawno umowa z Rosją oddająca Moskwie na 25 lat kontrolę nad eksportem turkmeńskiego gazu.

Podobne procesy obserwujemy niemal wszędzie. Władza dyktatorska prowadzi do uzależnienia państwa od mocarstw zewnętrznych, bo jest wbrew pozorom słaba, nie mogąc liczyć na wsparcie obywateli, hamuje reformy gospodarcze, kupując sobie za względny dobrobyt lojalność wąskiej elity rządzącej.

Kuczmokracja zamiast demokracji

Na Ukrainie w grudniu minionego roku rozpoczęła się walka o przyszłość Ukrainy. Prezydent porzuciwszy zabawę w pozorną demokrację, postanowił zapewnić sobie pewność sukcesji władzy poprzez zmianę konstytucji, dającą prawo wyboru głowy państwa Parlamentowi. Zmianę z pozoru nielogiczną, gdyż system władzy w Kijowie jest skonstruowany wedle modelu rosyjskiego, to znaczy, że pełnia władzy wykonawczej skupiona jest w rękach prezydenta. Przed nim odpowiedzialny jest rząd, a Parlament ma tylko funkcje opiniodawcze. Skoro tak, to prezydent powinien dysponować silnym mandatem pochodzącym z wyborów powszechnych. Okazuje się jednak - i w tym widzę szansę Ukrainy - że wyborów powszechnych nie da się na Ukrainie łatwo sfałszować. Można natomiast szantażem, bądź przekupstwem zdobyć większość głosów parlamentarzystów. W końcu wbrew wynikowi wyborów powszechnych wygranych przez opozycję prezydentowi udało się uzyskać w kijowskiej Radzie Najwyższej bezpieczną, popierającą go większość.

Aby zaasekurować się dodatkowo, Leonid Kuczma uzyskał jeszcze wyrok Trybunału Konstytucyjnego stwierdzający, że obecny prezydent może kandydować na trzecią kadencję. Konstytucja Ukrainy wprowadza wprawdzie ograniczenie prezydentury do dwóch kadencji, ale - jak wywiedli usłużni prawnicy - została uchwalona już za czasów rządów obecnego prezydenta, wobec czego nie powinna ograniczać mu możliwości kandydowania po raz trzeci. Jednocześnie prezydent ogłosił, iż nie planuje ubiegania się o najwyższy urząd w państwie. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by w razie czego stwierdził: „nie chcę ale muszę" i kontynuował rządy.

Wszystko to dzieje się na dodatek w sytuacji pogłębiającego się uzależnienia Ukrainy od Rosji. Kijów z jednej strony deklaruje, że jego celem strategicznym jest przystąpienie do Unii Europejskiej, z drugiej oddaje w rosyjskie ręce jedną po drugiej strategiczne firmy i instytucje gospodarcze. Ukraina, wbrew politycznym deklaracjom, od chwili ustąpienia premiera Juszczenki powoli, acz konsekwentnie, oddala się od Zachodu. A decyzja o zmianach konstytucyjnych mających utrwalić władzę Kuczmy i jego klanu może stać się przekroczeniem Rubikonu. Nie ma mowy, by Kijów wybił się na rzeczywistą niezależność bez wsparcia Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. Tymczasem od czasu morderstwa Gongadze Amerykanie przyglądają się Kijowowi z rosnąca irytacją. Ciągle działają wprawdzie instytucje, takie jak wspólna polsko-amerykańsko-ukraińska PAUCI (w grudniu zorganizowała arcyciekawą konferencję w krakowskiej Willi Decjusza), ciągle jeszcze Ukraina otrzymuje amerykańskie wsparcie, ale Waszyngton nie ukrywa, że cierpliwość USA wobec „deficytu demokracji" się kończy. Leonid Kuczma dokonując wyboru własnego politycznego bezpieczeństwa, dokonuje jednocześnie wyboru będącego zabójczo szkodliwym dla własnego państwa.

Uciekająca polska szansa

Mechanizm wspierania przez Moskwę dyktatorów ma długie tradycje. W końcu jeszcze w epoce komunistycznej Sowieci dużo łatwiej tolerowali zbrodniczą szajkę Nikolae Causescu, mimo jego pozornej samodzielności na arenie międzynarodowej, niż lojalny, ale demokratyzujący państwo rząd Czechosłowacji w 1968 roku. I było to jak najbardziej logiczne, bo dyktator jest zwykle dużo łatwiejszy do zmanipulowania i podporządkowania, niż przywódca demokratyczny.

Powrót rosyjskiego imperializmu w wydaniu putinowskim w połączeniu z tym, co dzieje się na Ukrainie powinien być dzwonkiem alarmowym dla Polski. Nasza polityka zagraniczna, a poniekąd i pozycja Polski w Europie, zbudowana została na konsekwentnym popieraniu niepodległości Ukrainy. Tymczasem przyjaciel Kuczmy, prezydent Kwaśniewski milczy, milczy również polski rząd. Pytanie, czy jest to wynikiem przeróżnych dziwnych i niejasnych powiązań, czy też zwykłego strachu. Jakby nie było, powinniśmy reagować, bo Ukraina demokratyczna i prozachodnia jest polską szansą na przyszłość. Ukraina taka jak dziś stanowi ośrodek niestabilności. Ukraina będąca zarządzaną po dyktatorsku kolonią Moskwy stanowi dla nas śmiertelne zagrożenie.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama