W najbliższych wyborach na listach zaczyna obowiązywać parytet - przynajmniej 35 procent kandydatów musi być kobietami. Ale w czasach gender nie powinno to być przecież problemem...
Już w maju pierwsze z czekających nas wyborów, wybory do europarlamentu i pierwszy raz obowiązywać będzie nakaz umieszczenia co najmniej 35% kobiet lub mężczyzn na listach wyborczych. Kongres Kobiet uważa, że to za mało na wyrównanie szans, dlatego co niektóre partie prześcigają się w dalej idących deklaracjach aż do 50% kobiet w systemie suwakowym, to znaczy na przemian kobieta i mężczyzna. Pozostaje jedynie zobowiązać wyborców do głosowania jak trzeba, bo co z tego, jeśli ciemny, szowinistyczny wyborca i jego sterroryzowana żona zagłosują na jakiegoś chłopa zamiast na Magdalenę Środę?
Oprócz zacofanych wyborców, sen z oczu spędza orędownikom równości wrodzona złośliwość kobiet, które to niewdzięcznice korzystają z wywalczonych im przez feministki praw niezgodnie z poleceniami Kongresu Kobiet. Zamiast rzucić się do politycznej walki, wybierają w swej większości życie prywatne, by nie powiedzieć (o zgrozo!) „rodzinne”. Gardzą tym samym trudem ich feministyczno-genderskich sióstr. Co więcej, niewdzięczność naszych pań posuwa się do tego, że nawet nie głosują na Partię Kobiet, której poparcie nie przekracza błędu statystycznego. A miało być inaczej. Cóż, największym wrogiem kobiety jest inna kobieta.
Ale dura lex sed lex i układacze partyjnych list muszą wpisać fatalne 35%. Rozpoczyna się więc łapanka na chętne do kandydowania a przynajmniej te, które nie powiedzą kategorycznie „nie”. Paradoksalnie przed takim samym, choć odwrotnym problemem stoi Partia Kobiet. Musi zapełnić te 35% mężczyznami, chcącymi reprezentować kobiety. W kulturze macho jest to zadanie wręcz kaskaderskie.
To nie koniec kłopotów układaczy list. Znając wartość łapankowych kandydatek, muszą tak wpisać je na listę, by przypadkiem nie zdobyły mandatu. Stąd więc rozpisuje się kobiety na dobrych miejscach w okręgach, w których lista nie ma szans na zdobycie mandatu albo kieruje się większe środki na kampanię męskich kandydatów kosztem żeńskich. Tak czy inaczej wymaga to inwencji i dużej pracy twórców list.
By ulżyć ich ciężkiej pracy, przedstawię metodę wyjścia z tej patowej sytuacji i udostępnię ją bezpłatnie zainteresowanym. Wrodzona skromność nie pozwala mi nazwać tej metody genialną, coś jednak jest na rzeczy.
Otóż, deklarujemy, że na naszej liście parytet płci wynosi 50:50 i stosujemy metodę suwakową, przy czym kobietom dajemy miejsca pierwsze i kolejne nieparzyste a parzyste mężczyznom. Następnie układamy listę tak, jakby nie obowiązywały żadne parytety. Gdy lista będzie gotowa, mężczyźni, którzy znaleźli się na miejscach nieparzystych, deklarują, że tak naprawdę są kobietami a kobiety z miejsc parzystych odwrotnie — mężczyznami.
Bez paniki! Nikt nikomu nie będzie niczego obcinał ani doszywał. Przecież płeć — jak uczy nas ideologia gender — nie wynika z naszej budowy anatomicznej, lecz z naszych wzorców kulturowych. Jest więc skutkiem subiektywnego odczuwania, które może się zmieniać. Obejdzie się więc bez chirurgicznych interwencji. Będzie wprawdzie nieco wstydu, ale w sumie się opłaci. Efekt będzie gender — postępowy.
Nic nie stoi na przeszkodzie, by po wyborach powrócić do poprzedniej płci. Oszustwo? Ależ skąd! W pełni uzasadnione korzystanie z prawa do swobodnego wyboru tożsamości i ekspresji płciowej, które można zmieniać choćby trzy razy w miesiącu. Prawda towarzyszki genderki?
opr. mg/mg