Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"
Czy nie mają racji ci psychologowie, którzy twierdzą, że źródłem wielu naszych kompleksów i zahamowań, naszego nieudacznictwa, niepowodzeń życiowych, złości, zawiści, chorób i wojen, jest nasz brak kochania siebie samych? Oczywiście, nie chodzi tu o żaden narcyzm, tylko o zdrowy, pozytywny, akceptujący stosunek do siebie samego. Dopiero pokochawszy siebie, będziemy umieli pokochać innych. To chyba nawet wynika z Bożego przykazania: „Kochaj bliźniego, jak siebie samego”.
Wielu ludzi chce kochać, a nie umie. Czy nie jest tak, że zbyt często siebie oskarżamy, dręczymy, mamy sobie za złe, że, krótko mówiąc: nienawidzimy siebie? Jak można nieść miłość innym, kiedy nie lubi się siebie samego? Sama wiem, że jeśli jestem zła na siebie, nic dobrego to innym nie wróży.
Kluczowe dla postawionego przez Panią problemu wydaje mi się pytanie: Jaki jest związek między poczuciem własnej wartości a poczuciem własnej grzeszności? Otóż jedno powinno wspomagać drugie. Oba te poczucia stanowią jakby dwie nogi naszego organizmu duchowego i nie mogłoby być mowy o jakimkolwiek postępie moralnym, gdyby nam jednej z nich zabrakło.
Zobaczmy to na przykładzie. Niech Pani sobie wyobrazi, że ktoś uczący się gry na instrumencie (dajmy na to na fortepianie lub na skrzypcach) uważa, że jest „do niczego” i nigdy się dobrze grać nie nauczy. Nie mówię o sytuacji, że w momencie jakiegoś załamania ogarnia go takie poczucie; doświadczenie od czasu do czasu takiego czarnego momentu może nawet tego młodego człowieka pozytywnie zmobilizować do wytrwałej pracy. Jednak wyobraźmy sobie ucznia, który w ogóle nie wierzy w to, by kiedykolwiek zdołał opanować grę na tym instrumencie. Otóż trzeba by cudu, żeby takie poczucie nie zniszczyło go jako muzyka — i to nawet, jeśli jest on obdarzony autentycznym talentem.
Zabójcze dla talentu byłoby również poczucie odwrotne: bezgraniczne i bezkrytyczne zadowolenie z siebie. Muzyk, który nie zauważa swoich słabych punktów, nad którymi powinien jeszcze popracować, nigdy wirtuozem nie zostanie. Prawdziwy kandydat na wirtuoza wie jeszcze coś więcej: że niektóre swoje niedoskonałości zacznie zauważać dopiero po osiągnięciu pewnego mistrzostwa w grze. Krótko mówiąc, wiara we własny talent musi w nim iść w parze z umiejętnością rozpoznawania i przezwyciężania swoich niedoskonałości.
Największym talentem każdego z nas jest samo nasze człowieczeństwo. Zastanówmy się najpierw nad tym, co to oznacza w odniesieniu do naszych dzieci. Otóż zwłaszcza rodzice i nauczyciele powinni wiedzieć, jak ogromnie ważne jest budować w dziecku poczucie własnej wartości, a zarazem nie zaniedbywać korygowania jego błędów i niewłaściwych zachowań. Dziecko powinno w różnoraki sposób dowiadywać się o tym, że jest skarbem swoich rodziców, czyli że jest przez nich gorąco kochane; rodzice powinni umieć cieszyć się różnymi osiągnięciami swojego dziecka oraz budzić w nim wiarę w siebie i w swoje możliwości (prawdziwa miłość potrafi to robić na miarę aktualnych możliwości dziecka).
Dziecko autentycznie kochane przez swoich rodziców nie zwątpi w ich miłość ani w swoją własną wartość nawet wtedy, kiedy jest przez nich karcone. Rzecz jasna, mądrze kochający rodzice nigdy nie posuną się do negatywnej oceny samego dziecka, nigdy mu nie powiedzą, że jest ono „złym dzieckiem” albo że „nic dobrego” z niego nie wyrośnie. Mądre karcenie dotyczy jedynie złych postępków i zachowań, toteż w gruncie rzeczy przyczynia się do wzmocnienia u dziecka dobrego obrazu siebie. Jeśli rodzice potrafią karcić naprawdę mądrze, dziecko — choć karcenie mu niemiłe — odbierze je jako następny dowód, jak bardzo rodzice je kochają i jak im bardzo na nim zależy.
Spójrzmy teraz na samych siebie, zwłaszcza na swoje poczucie własnej wartości oraz własnej grzeszności w obliczu Boga. Poczucie własnej wartości jest poniekąd naszym obowiązkiem religijnym. Bóg by się nami aż tak bardzo nie zajmował, gdyby nas nie kochał. Skoro zaś kocha mnie sam Bóg i Jemu samemu na mnie zależy, to ja z całą pewnością nie jestem kimś bezwartościowym. Nawet jeżeli grzechy moje są bardzo wielkie.
Przypomnijmy sobie najbardziej elementarne pouczenia wiary chrześcijańskiej na temat naszej niepojętej godności i wartości: Człowiek jest jedynym stworzeniem na tej ziemi, którego Bóg chce dla niego samego, z którym chce się zaprzyjaźnić i związać odwzajemnioną miłością, dla którego Jego Syn Jednorodzony przeszedł przez krzyż i straszliwą mękę, którego Bóg obdarza swoim własnym Duchem Świętym i karmi Ciałem i Krwią własnego Syna. Mnie, człowieka, Bóg akceptuje i kocha tak niepojęcie, że chce być ze mną związany miłością na zawsze, na życie wieczne. Zatem ja to naprawdę jestem nie byle kto, przecież jestem drogi samemu Bogu!
Dopiero w tej perspektywie możemy prawdziwie uświadamiać sobie swoją grzeszność. Nie polega ona na tym, że ja do niczego się nie nadaję i że niczego dobrego nie można się po mnie spodziewać. Wręcz przeciwnie: dopiero wtedy, kiedy żyję już od lat w łasce uświęcającej i sprawdzam się jako człowiek solidny, czyniący sporo dobra, życzliwy ludziom i poświęcający się dla najbliższych, mogę rozpoznać otchłań mojej grzeszności. Bo kiedy człowiek raz po raz łamał Boże przykazania, a w swoim postępowaniu kierował się głównie pobudkami egoistycznymi, mogło mu się wydawać, że jego grzeszność polega na tych właśnie — okropnych zresztą — grzechach. Dopiero radykalne wejście na drogę Bożych przykazań pozwala mi zobaczyć, że moja grzeszność to przede wszystkim wydzielanie Bogu ściśle określonego miejsca w moim życiu i ociąganie się z oddaniem Mu naprawdę całego siebie. Dopiero wtedy człowiek zaczyna rozumieć, że walka z moją grzesznością to zadanie na całe życie, bo nikt z nas nie potrafi od razu całego siebie otworzyć na Bożą obecność, ale musi się to dokonywać stopniowo i coraz to więcej.
Krótko mówiąc, poczucie akceptacji i miłości ze strony Boga oraz poczucie mojej grzeszności to dwa ramiona tej samej dźwigni, dzięki której dokonuje się moje duchowe dojrzewanie. Prawidłowe przejmowanie się moją grzesznością stanowi bodziec, żebym się coraz bardziej zbliżał do Boga, zaś poczucie, że dla samego Boga jestem kimś drogim, pomaga mi uświadomić sobie, jak mało się na miłość Bożą otwieram, czyli jak bardzo jestem grzeszny.
Dopiero po tym długim wyjaśnieniu czuję się gotów spróbować odpowiedzieć na pytanie, co to znaczy kochać prawdziwie samego siebie. Otóż niewątpliwie powinienem kochać tego człowieka Bożego, który dojrzewa we mnie ku życiu wiecznemu i który jest przedmiotem troski i miłości samego Boga. Jeśli w ten właśnie sposób kocham samego siebie, to zarazem będę nieżyczliwy temu grzesznikowi, który również jest we mnie, a który chciałby odrzucić miłość Bożą i utrudnia we mnie rozwój człowiekowi Bożemu. Miłość do tego grzesznika język nasz nazywa egoizmem i samolubstwem, ale postawa ta w gruncie rzeczy jest nienawiścią do samego siebie. Nie kocha przecież samego siebie ten, kto kocha swój grzech. Podobnie jak nie kocham ciebie, jeśli twój grzech mnie nie martwi, a już z pewnością jestem obiektywnie twoim wrogiem, jeśli przyklaskuję twojemu grzechowi albo w jakiś inny sposób przyczyniam się do tego, że ty w swoim grzechu trwasz. Jestem wówczas twoim wrogiem, choćbym nawet żywił dla ciebie ciepłe uczucia.
Toteż ma Pani rację: moja miłość bliźniego zawsze będzie naznaczona jakąś ciemnością, jeśli nie będę umiał kochać samego siebie. Brak radości życia, a zwłaszcza zgorzkniałość czy wstręt do samego siebie zatruwają moją miłość bliźniego nawet w wymiarze doznań psychicznych. W wymiarze głębokim każdy grzech, a zwłaszcza moje trwanie w grzechu świadczy o braku prawdziwej miłości samego siebie i negatywnie rzutuje na mój stosunek do innych ludzi.
Powinni to sobie uświadomić zwłaszcza rodzice i kapłani, i w ogóle wszyscy, którym powierzona jest szczególna odpowiedzialność za innych. Dlatego zakończę ten list pytaniem skierowanym szczególnie do rodziców i kapłanów: Czy ja kocham swoje rodzone dzieci (swoich parafian), nawet jeśli się dla nich bardzo poświęcam, skoro nie potrafię prawdziwie, w Bogu, kochać samego siebie?
opr. aw/aw