Z cyklu "Szukającym drogi"
Jestem katechetką. Kiedy jest lekcja o grzechu pierworodnym, dzieci zawsze stawiają takie pytanie: Dlaczego my musimy cierpieć za to, że pierwsi rodzice zgrzeszyli? Odpowiadam jak umiem, ale nie jestem zadowolona ze swoich odpowiedzi. Proszę mi pomóc.
Wyjdźmy od konkretu. Od zła, które czynię ja sam. Zło, które czynię, pogłębia we mnie ten smutek i bezsens, jakim podlegają ludzie od czasu pierwszego grzechu, który się zdarzył na ziemi. Okoliczność ta decyduje istotnie o rzetelności pytania, które mi Siostra postawiła. Pytanie to można bowiem stawiać bardziej lub mniej rzetelnie. Chodzi oczywiście o rzetelność nie tylko intelektualną, ale przede wszystkim życiową. Krótko mówiąc, mamy tym większe prawo pytać: „Dlaczego ponosimy konsekwencje cudzego grzechu?”, im bardziej staramy się o to, żeby nie ponosić dodatkowo konsekwencji swoich własnych grzechów.
Po drugie. Nie tylko pierwszy ludzki grzech, ale w ogóle każdy grzech wywiera fatalny wpływ na innych. Nie ma grzechów, które moglibyśmy popełnić wyłącznie na swój prywatny rachunek. Po prostu nasz grzech — choćby popełniony tylko myślą — powiększa ogólną sumę zła, a im więcej zła na świecie, tym trudniej w ogóle wszystkim żyć sensownie, tzn. kochać wszystko, co jest warte miłości, i nie kochać niemądrze. Przy czym, rzecz jasna, najwięcej swoim złem krzywdzimy naszych najbliższych. Jak się wydaje, zatrucie środowiska duchowego dokonuje się w sposób dość analogiczny do zniszczenia środowiska naturalnego, tzn. im bliżej się jest źródła zatrucia, tym groźniejsze mogą być skutki.
Zatem pytanie, czy to sprawiedliwe, że cierpimy z powodu grzechu pierwszych rodziców, ogromnie nam się rozrosło. Trzeba by raczej zapytać: Czy to sprawiedliwe, że w ogóle ponosimy konsekwencje cudzych grzechów? Czy to sprawiedliwe, że inni cierpią z powodu mojego zła? Otóż na każde z tych dwóch pytań odpowiedziałbym inaczej, mimo że wydają się one — a chyba i są — jedynie innymi sformułowaniami tego samego problemu. Co do pytania pierwszego, uważam, że ono w ogóle nie ma sensu. Nie ma sensu pytać, czy to sprawiedliwe, że tworzymy ludzkie wspólnoty i w najrozmaitszy sposób wzajemnie na siebie oddziałujemy. Po prostu tak jest, taka jest natura naszego ludzkiego bytowania.
Natomiast niezmiernie sensowny wydaje mi się drugi sposób podejścia do tego samego problemu: Czy to sprawiedliwe, że inni cierpią z powodu mojego zła? Odpowiedź jest jasna: Naturalnie, jeśli moim złem krzywdzę innych (a każde zło łączy się z cudzą krzywdą, co najmniej pośrednio), to również z tego powodu — nie tylko dlatego, że zło mnie niszczy i że w ogóle jest bezsensowne — powinienem go unikać. Przypomnijmy sobie specyficzne znaczenie słowa „sprawiedliwy” w Piśmie Świętym. Sprawiedliwy to nie tylko ten, kto oddaje każdemu, co mu się należy, i nie szuka cudzej krzywdy. Sprawiedliwy — według Pisma Świętego — to taki człowiek, który w ogóle stara się żyć według przykazań Bożych.
Zastosujmy teraz oba spojrzenia do tych pytań z lekcji religii: „Dlaczego my musimy cierpieć za to, że pierwsi rodzice zgrzeszyli?” Odpowiem krótko: nie „za to”, tylko „dlatego”. Jeśli żaden człowiek nie czyni zła wyłącznie na własny rachunek, to również zło pierwszego człowieka nie mogło się skończyć na nim samym. Tamto zło ogarnęło nawet ludzi w sposób szczególny, gdyż grzech pierwszego człowieka był zapewne szczególnie ciężki: przecież człowiek, który wyszedł bezpośrednio z ręki Boga, nie był jeszcze zraniony złem, był istotą wewnętrznie uporządkowaną.
Spójrzmy jeszcze na cały ten problem w jego pełniejszym kontekście. Jeśli nie jesteśmy odizolowanymi wzajemnie od siebie monadami, ale tworzymy ludzkie wspólnoty, wynika stąd nie tylko to, że promieniujemy na siebie swoim złem. Przede wszystkim oddziałujemy na siebie wzajemnie swoim dobrem. Każde dobro się tu liczy, nawet podany bliźniemu kubek zimnej wody. Historia ludzkości to nie tylko — choć niestety również — dzieje grzechu, to przede wszystkim dzieje dobra. Otóż nie we wszystkich ludzkich środowiskach ludziom jest jednakowo łatwo czynić dobro, w dużym stopniu zależy to od samych ludzi. To ludzie stwarzają atmosferę, która skłania raczej ku sprawiedliwości i wzajemnej życzliwości albo raczej ku egoizmowi i obojętności. W sferze ducha obowiązuje analogiczne prawo jak w przyrodzie: tutaj nic nie ginie. Nasze dobro i zło przetrwa nawet nas samych, mianowicie w swoich skutkach.
Fatalne następstwa pierwszego ludzkiego grzechu mają w sobie jeszcze coś szczególnego, coś, co wyróżnia ten grzech od wszystkich innych grzechów. Jeśli to sobie uświadomimy, łatwiej nam będzie zrozumieć szczególny sens Chrystusowego odkupienia.
Rozważanie na ten temat zacznę od pytania, które może się wydawać bez związku z powyższym problemem. Mianowicie: Co znaczy moja przynależność do ludzkości? Dlaczego odczuwamy fałsz w — niewątpliwie logicznym przecież —obrazie koncentrycznych kręgów naszej przynależności? Bo to przecież nie jest tak, że najściślejszym kręgiem naszej przynależności jest rodzina podstawowa, następnie krewni, potem — mieszkańcy naszego regionu, w dalszej kolejności — przynależność do narodu polskiego, do cywilizacji europejskiej, aż wreszcie — jak najbardziej luźna — nasza przynależność do ludzkości. Być czyimś ojcem lub matką, siostrą lub bratem bardzo głęboko określa nasze miejsce na ziemi. Niemniej być człowiekiem jest czymś jeszcze ważniejszym. Do tego stopnia, że jeśli ktoś kocha swych najbliższych w sposób ubliżający swojemu człowieczeństwu, jeśli na przykład w trosce o najbliższych nie cofa się przed cudzą krzywdą — jest złym ojcem i matką.
Krótko mówiąc, nasza przynależność do rodziny ludzkiej znaczy po prostu bycie człowiekiem. Podstawą tej przynależności jest sama nasza ludzka natura. Można porzucić swój naród, można się wyprzeć rodzonego dziecka, ale nikt z nas nie może przestać być człowiekiem, nie może się wyłączyć z ludzkiej rodziny. Co najwyżej można się stać wyrodnym dzieckiem tej rodziny.
Oczywiście, nie chodzi o to, by wzniośle gadać, że ponieważ należymy do jednej rodziny, więc jesteśmy odpowiedzialni za los duńskich Eskimosów czy dokerów z Hongkongu. Za dużo abstrakcji w tym obrazie. Bo co znaczy taka mowa, jeśli przeważnie brak nam nawet energii na głębsze zainteresowanie się losem dalszych krewnych? Otóż sądzę, że wywiążę się wystarczająco z obowiązków, wynikających z mojej przynależności do rodziny ludzkiej, jeśli staram się być naprawdę człowiekiem. Wystarczy, że staram się czynić prawdę i sprawiedliwość, bronić słabych i pocieszać upadłych na duchu zawsze, kiedy wymagają tego ode mnie konkretne okoliczności.
Proszę w tym świetle zobaczyć szczególność pierwszego ludzkiego grzechu: Pierwszy grzech zranił ludzką naturę. Ludzkość jest organiczną całością, złączoną jednością natury. Otóż na skutek grzechu pierwszych rodziców wszyscy rodzimy się z osłabioną naturą, każdemu z nas trudniej teraz być człowiekiem w naszych konkretnych życiowych okolicznościach.
Głęboko pisze o tym św. Tomasz z Akwinu: „Wszystkich ludzi, którzy rodzą się z Adama, można uważać jakby za jednego człowieka, łączy ich bowiem natura, jaką otrzymują od swojego praojca. Wszyscy pochodzący od Adama są jak gdyby licznymi członkami jednego ciała. Otóż dobrowolną decyzję odnośnie do czynów części ciała, np. ręki, podejmuje nie ręka, ale wola ludzka. Zabójstwo, jakiego dopuściła się ręka, nie będzie grzechem ręki, ale grzechem człowieka. Podobnie też wewnętrzny bałagan, z jakim rodzą się potomkowie Adama, nie jest skutkiem ich własnej decyzji, lecz decyzji naszego praojca. Grzech pierworodny nie jest grzechem osobistym osoby, która się w nim rodzi. Jest jej grzechem o tyle, o ile ta osoba bierze naturę od pierwszego rodzica. W tym właśnie sensie w Liście do Efezjan (2,3) mówi się o nim jako o grzechu natury: byliśmy potomstwem z natury zasługującym na gniew” (Suma teologiczna 1—2, q. 91, a 1).
Przypatrzmy się jeszcze, jak głęboko prawdziwe są słowa św. Pawła: „Tam, gdzie obfitował grzech, jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5,20). Zbawczy czyn Pana Jezusa jest Bożą odpowiedzią na oba wymienione wyżej aspekty grzechu pierworodnego. Po pierwsze, jest rzeczą w świetle wiary oczywistą, że dobre promieniowanie Czynu Sprawiedliwego, jaki wypełnił Pan Jezus przez swoją śmierć na krzyżu, nieskończenie przewyższa złe promieniowanie czynu Adama. Adam był tylko człowiekiem, Chrystus Pan jest człowiekiem również — On jest naprawdę jednym z nas — ale zarazem jest Synem Bożym, a więc Jego czyn — choć spełniony w ludzkiej naturze — ma moc nieskończoną. W bezpośrednim zasięgu jego zbawczego promieniowania mogą — i powinni — się znaleźć wszyscy ludzie wszystkich pokoleń.
Po wtóre, Chrystus Zbawiciel nie tylko nas umacnia ku dobremu, On leczy naszą zranioną naturę, a nawet więcej: przemienia naszą naturę swoją przebóstwiającą łaską. „Jak przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich ludzi wyrok potępiający, tak czyn sprawiedliwy Jednego sprowadza na wszystkich ludzi usprawiedliwienie dające życie. Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (Rz 5,ln).
Punktem przełomowym w naszym powrocie do Boga był sakrament chrztu. Przez chrzest staliśmy się dziećmi Bożymi i uzyskaliśmy możliwość pełnego powrotu do duchowego zdrowia. Wprawdzie następuje to w nas powoli i nie bez zakłóceń, niemniej korzeń zła został już z nas wyrwany. To prawda, chrzest nie usunął magicznie z naszego wnętrza różnych grzesznych pożądliwości. Ale — jak pięknie uczy Sobór Trydencki — „ta pożądliwość jest nam zostawiona dla walki, nie może ona szkodzić tym, którzy jej nie dają przyzwolenia i mężnie opierają się jej z pomocą łaski Jezusa Chrystusa” (Sesja V, kan. 5).
opr. ab/ab