O chrześcijaństwie w Chinach na przełomie XIX/XX wieku
Mijający wiek nazywamy stuleciem męczenników. Stulecie zaczęło się rzezią chrześcijan w Chinach w czasie tzw. powstania bokserów, którego kulminacja miała miejsce w maju 1900 r.
Dramatyczny splot okoliczności spowodował, że wielkie powstanie ludowe, skierowane przeciwko obecności obcych, przyjęło formę okrutnej, antychrześcijańskiej krucjaty. Przez stulecia Chińczycy izolowani byli od kontaktów z resztą świata i z wyższością odnosili się do Zachodu, a także chrześcijaństwa. To być może jedyna wielka cywilizacja, która powstała poza wpływami Biblii. Pomimo pracy w XVI w. genialnego włoskiego misjonarza o. Matteo Ricci SJ, pioniera metody polegającej na zaszczepieniu Ewangelii na podłożu miejscowej kultury i tradycji, chrystianizacja Chin została zahamowana, a Rzym krytycznie ocenił działalność jezuitów. Doszło do ostrego konfliktu, w wyniku którego chrześcijaństwo zostało w Państwie Środka zakazane jako „nieprawowierna sekta”. Ten stan zmieniły dopiero wojny kolonialne. Nieszczęściem towarzyszącym pracy misyjnej w Chinach w XIX stuleciu był związek z imperialną ekspansją Zachodu. Dekrety antychrześcijańskie zostały w Chinach zniesione dopiero w wyniku siłowego otwarcia tego wielkiego kraju przez kanonierki brytyjskie i francuskie. Działalność misjonarzy postrzegana była przez znaczną część Chińczyków jako element duchowej kolonizacji przez „zamorskich diabłów”. Wprawdzie papież Leon XIII szukał możliwości porozumienia się z władzami w Pekinie, jednak na skutek francuskich nacisków zrezygnował z otwarcia w Pekinie nuncjatury i ograniczył się jedynie do wysłania tam swego delegata.
Niezwykłe zaangażowanie wielu misjonarzy sprawiło, że szybko rosła liczba chrześcijan Chińczyków. Byli to jednak głównie mieszkańcy miast, przedstawiciele inteligencji, kupców i rzemieślników oraz posiadaczy ziemskich, często współpracujących z kolonialną administracją. Powodowało to, że przez Chińczyków ich ziomkowie katolicy byli postrzegani jako zdrajcy, którzy nie tylko robili podejrzane interesy z obcymi, lecz także zaprzedali dusze „białym diabłom”. Nastroje antychrześcijańskie pogłębiało poczucie upokorzenia i kolejnych porażek, jakich doznawały Chiny w walkach z europejskimi mocarstwami, a także z Japonią.
W 1897 r. w północnych Chinach doszło do ataków na misje katolickie. W listopadzie tego roku zginęło dwóch niemieckich werbistów. Pozostali misjonarze zwrócili się do cesarza Wilhelma II z prośbą o opiekę. Pretekst został skrzętnie wykorzystany. Do portu Kiauczau wpłynęła niemiecka eskadra, która zdobyła miasto i miejscową twierdzę, wprowadzając w całym rejonie niemiecką administrację. Na rządzącej Chinami słabej dynastii mandżurskiej Niemcy wymusili oddanie tej okolicy „w dzierżawę” na 99 lat. W porcie Kiauczau powstała baza wojskowa, a pod zarządem niemieckiej administracji, szczególnie źle traktującej tubylców, znalazła się również znaczna część prowincji Szantung.
Miary nieszczęść spadających na Chińczyków w Szantungu dopełniła wielka powódź, która spowodowała, że w prowincji nastał wielki głód. Wśród biednych wieśniaków krążyły opowieści, że przyczyną wszystkich katastrof jest obecność katolickich misjonarzy i w ogóle białych. Na kanwie religijnych spotkań powstawała siatka konspiracyjnej organizacji, która nazwała się I-ho-c'Śan (Pięść wzniesiona w imię sprawiedliwości i pokoju). Wkrótce organizacja posiadała sprawne bojówki militarne, które zaczęły organizować napady na cudzoziemskich urzędników, a przede wszystkim na stacje misyjne. Na czele oddziałów mścicieli stanął tajemniczy starzec Li-Laj-czung, jeden z weteranów innej wielkiej chłopskiej rebelii, powstania tajpingów. Kolonialna administracja nazywała powstańców pogardliwie „bokserami”, wyśmiewając nazwę ich organizacji. Wkrótce jednak okazało się, że żadna siła nie jest w stanie im się oprzeć.
„Bokserzy” uważali się za wysłanników niebios, mścicieli krzywd, jakich doznały ich stare bóstwa ze strony czcicieli nowej religii. Początkowo do powstania szli głównie biedni chłopi, analfabeci, później dołączyli do nich rzemieślnicy oraz zrujnowani przez europejską konkurencję kupcy i urzędnicy. Chłopska rewolta zmieniła się w narodowe powstanie. Wiosną 1900 r. w Szantungu było już bardzo niespokojnie. Nad polami ryżowymi unosiły się dymy pożarów ze spalonych misji, pola zasłane były trupami. Powstańcy zniszczyli linię kolejową wybudowaną przez Niemców, atakowali placówki handlowe oraz konsulaty. „Bokserzy” szli do walki obwieszeni amuletami, które miały im zapewnić moc i nieśmiertelność. Słabo uzbrojeni, lecz niezwykle karni bojownicy, walczący z odwagą fanatyków gotowych oddać życie za sprawę, rozbijali w proch każdą próbę oporu, głosząc śmierć „cudzoziemskim zaborcom i sprzedajnym urzędnikom”. Jednak ich głównymi ofiarami byli przede wszystkim katolicy, zarówno misjonarze i cudzoziemcy, jak Chińczycy, którzy przyjęli chrzest. W wyniku terroru „bokserów” zginęło kilkudziesięciu misjonarzy, w tym kilku biskupów oraz kilkanaście tysięcy chińskich chrześcijan, często przed śmiercią poddanych niezwykle okrutnym i wyrafinowanym torturom.
W tym czasie na stronę „bokserów” przeszedł także oficjalny rząd chiński. Przebiegła cesarzowa C'y-si — widząc, że pojawia się szansa osłabienia obcej dominacji — zerwała wszystkie porozumienia, narzucone Chinom siłą w XIX w., i nakazała swym wojskom wesprzeć „bokserów”. W maju ich oddziały zajęły Pekin. 20 czerwca na ulicy Pekinu został zastrzelony niemiecki poseł von Ketteler, co oznaczało jawne wypowiedzenie wojny obcym mocarstwom. „Bokserzy” wspierani przez oddziały rządowe przystąpili do oblężenia dzielnicy ambasad, gdzie na niewielkim terytorium schroniła się większość Europejczyków, żyjących wówczas w Pekinie. 56 dni trwał nieustanny szturm na dzielnicę, lecz walczącym z determinacją obrońcom udało się wytrwać do czasu nadejścia odsieczy. Tymczasem do walki w Chinach rzucone zostały siły z Europy. Szczególnie zaangażowały się Niemcy. Żegnając w porcie Bremenhaven korpus ekspedycyjny, cesarz Wilhelm II wygłosił osławioną mowę, w której wzywał: „Nie miejcie litości. Nie bierzcie jeńców! Kto wpadnie wam w ręce, niech będzie zgubiony! Tak jak przed tysiącem lat Hunowie i ich król Atylla zdobyli sławę (...) teraz niemiecka sława niechaj będzie za waszą sprawą potwierdzona w Chinach”. Mowa cesarza, tzw. Hunnenrede, zrobiła piorunujące wrażenie na całej Europie. Zapowiadała teutońskie barbarzyństwo, którego wkrótce miała doświadczyć również Europa. Zanim Niemcy dotarli do Chin, „bokserów” pobiła armia brytyjskiego admirała Edwarda Seymoura. Pomogła mu zdrada cesarzowej C'y-si — która świadoma zbliżającej się interwencji — po raz kolejny zmieniła front, opuszczając oddziały „bokserów”. Jesienią 1900 r. karne ekspedycje, przede wszystkim wojsk niemieckich, pacyfikowały zbuntowane prowincje. Zginęły tysiące powstańców, ograbiony został Pekin i wiele innych chińskich miast. Państwo Środka straciło resztki suwerenności.
Przegrane powstanie „bokserów” zainicjowało jednak proces odnowy Chin, które rozpoczęły marsz ku suwerenności. Na gruzach zaczęto odbudowywać także misje, które już nigdy nie wróciły do stanu poprzedniej zależności od kolonialnej administracji. Praca kolejnych pokoleń misjonarzy oraz krew męczenników stworzyły warunki pod rozwój Kościoła w Chinach. Czekało go jeszcze męczeństwo w czasach japońskiej okupacji, a później lata dzikiego czerwonego terroru w czasach Mao-Zedonga. Do dzisiaj chińscy katolicy nie odzyskali wolności, przeżywając kolejne fale represji i szykan. Ewangelizacja tego kontynentu nadal pozostaje wyzwaniem i zadaniem.
opr. mg/mg