Niezwykła historia męczeństwa sióstr nazaretanek z Nowogródka
„Życie swe umiały oddać, zawierzyć na Miłość Wieczystą. Życie swe umiały oddać, ufały, że źródła wytrysną; że z każdej pustyni, kamienia i skały Bóg wywiedzie życie — jak wtedy o świcie”.
Refren tej pieśni towarzyszył mi przez cały pobyt w Nowogródku. Po raz drugi dane mi było dotknąć rzeczywistości tchnącej tajemnicą i niezwykle wymowną świętością. Widok białej fary i klasztoru sióstr nazaretanek przywołał wspomnienia i wprawił w zadumę. To był niesamowity czas, mogliśmy chodzić śladami błogosławionych Męczennic i patrzeć na to samo, na co patrzyły ich oczy - na piękny obraz Przemienienia Pańskiego w białej farze, na 11 klęczników wytartych kolanami skromnych sióstr, na ruiny zamku Mendoga...
Pierwszego wieczora na dłużej zatrzymałam się przy tablicach umieszczonych na ścianach długiego klasztornego korytarza. Pierwsza dotyczy historii Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu i jej założycielki bł. Marii od Pana Jezusa Dobrego Pasterza (Franciszki Siedliskiej). Kolejne tablice opowiadają o błogosławionych Siostrach Męczennicach.
Pierwsze nazaretanki przybyły do Nowogródka w 1929 r. na zaproszenie bp. Zygmunta Łozińskiego. Początki nie były łatwe. Siostry nie mogły znaleźć stałego zakwaterowania. Wyraźnie czuły też niechęć mieszkańców miasteczka. O wszystkim poinformowały biskupa. Hierarcha odpisał bardzo stanowczo: „Nowogrodka nie opuszczać, na stanowisku trwać! Taka jest wola Boża i moja”. Przełożona generalna również nie dawała za wygraną: „Zdecydowanie, stanowczo przetrwać na stanowisku, ustąpić nam nie wolno, tu chodzi o dom pod wezwaniem Chrystusa Króla. On ma zwyciężyć; o Jego Królestwo trzeba walczyć. Nieustraszenie przetrwać wszelkie trudności, bo wielkie rzeczy tam się dokonają”. Po latach widać, że te pierwsze przeciwności były tylko zapowiedzią innych, jeszcze większych, że były szkołą wierności.
Siostry zaczęły opiekować się nowogródzką farą, gromadziły ludzi na wspólnych modlitwach, organizowały kursy dla dziewcząt, odwiedzały chorych i prowadziły szkołę. Z każdym kolejnym rokiem posługi zdobywały coraz większe uznanie i zaufanie nowogródczan. Były szanowane nie tylko przez Polaków i katolików. Znalazły poważanie również w oczach przedstawicieli innych narodowości i wyznań, bo Nowogrodek był miasteczkiem wielokulturowym.
Na tablicach wywieszonych na klasztornym korytarzu umieszczono garść informacji o każdej z męczennic. Z tych krótkich zdań wyłania się przepiękny obraz sióstr - dobre, ciepłe, serdeczne, o silnej wierze i zaufaniu wobec Bożych planów.
Przełożoną była wtedy s. Maria Stella. Do zgromadzenia wstąpiła w wieku 22 lat. Czuła, że ma powołanie, ale wiedziała, że przeszkodą w jego realizacji może być wada serca. Na szczęście przełożona generalna nie miała wątpliwości. Skwitowała wszystko jednym zdaniem: „Nie tylko zdrowe siostry są potrzebne zgromadzeniu”. Bardzo kochała swoje współsiostry, była dla nich cierpliwa, serdeczna, ale i wymagająca. W chwilach trudu powtarzała: „Gdzie mamy iść? Do Jezusa!”.
S. Imelda posługiwała z kolei jako organistka. Dodatkowo zajmowała się także dekorowaniem fary. Mówili o niej: „chodzący anioł”. W obliczu zagrożeń, jakie niosła wojna, podkreślała: „Nie mam nic do stracenia. Prędzej połączę się z Jezusem na wieki”. Z wiarą modliła się: „Spraw Panie, by moja modlitwa była ciężka jak kamień, sięgający dna Boskiej głębi, a na powierzchni wód zataczała coraz szersze kręgi”.
S. Sergia pomagała w kuchni. W swojej prostej pracy chciała łączyć się z Maryją. Była cicha i pełna głębokiej wiary. Świadoma własnego ludzkiego ubóstwa deklarowała: „Nie mam nic innego, żebym mogła dać Panu Jezusowi za Jego miłość, więc pragnę Mu oddać swoje życie. I męczeństwa się nie boję”. S. Gwidona pracowała fizycznie w ogrodzie i przyklasztornym gospodarstwie. Nierzadko brała na siebie najcięższe zadania. Jak refren powtarzała: „Trzeba dać Panu Bogu wszystko, na co nas stać”. S. Felicyta pochodziła z naszej diecezji (z Rudna pod Komarówką Podl.). Nawet z jej zdjęcia widać, że była osobą cichą, skromną i oddaną całym sercem zgromadzeniu. Nazaret był jej nową rodziną. Nie mówiła zbyt wiele, często uśmiechała się nieśmiało. Spośród jej słów zanotowano: „Jak ciężar krzyża, do Boga zbliża!”. S. Rajmunda sprzątała w szkole, pomagała w ogrodzie i gospodarstwie. Mówiła: „Trzymajmy się, reguła i Nazaret to nasza moc”. S. Daniela również pochodziła z naszej diecezji. Urodziła się w Pozidowie. Zajmowała się refektarzem i szkolną kuchnią. W czasie okupacji wzięła się za krawiectwo. Kapelan mówił o niej: „Cichy, dyskretny Anioł Stróż”.
S. Heliodora zawsze była ciepła i pogodna. W każdej sytuacji znajdowała promyk radości. S. Kanizja pracowała jako nauczycielka. Wszystkie swoje siły i talenty oddawała w służbie uczniom. Modliła się: „Jakże bardzo pragnęłabym już odejść do Boga!”. Idąc na komisariat razem ze współsiostrami podkreśliła: „Trzeba iść do końca”. S. Boromea była najmłodszą z męczennic. W chwili śmierci miała tylko 27 lat. Przełożona, świadoma niepewnej sytuacji sióstr, odesłała ją do domu. Weronika, bo takie było jej imię ze chrztu, nie wytrzymała i powróciła do klasztoru. Tłumaczyła: „Coś mnie nagliło, żeby wrócić do sióstr”.
Ostatnią z 11 męczennic była s. Kanuta. Jej historia jest chyba najbardziej niezwykła. Przed wstąpieniem do zgromadzenia nosiła imię Józefa. Nic nie wskazywało na to, że zostanie siostrą zakonną. Szykowała się do ślubu ze Stanisławem. W kościele wyszły już dwie zapowiedzi. Szanowała swojego wybranka, ale w sercu czuła się „nieswojo”. Modliła się i prosiła Boga o światło. Otrzymała sen. Usłyszała: „Józefo, nie wychodź za mąż za Stanisława, bo twój Oblubieniec czeka na ciebie w Grodnie. Tam będzie twój ślub, a na prezent ślubny dostaniesz od Niego czerwoną sukienkę”. Posłuchała tajemniczego głosu, choć nie było łatwo. Wszyscy byli oburzeni jej decyzją - i rodzice, i narzeczony, a nawet ksiądz proboszcz. Józefa wyruszyła na pielgrzymkę do Częstochowy. Przed cudownym obrazem błagała Maryję o zrozumienie snu. W sercu usłyszała: „Wstąp do klasztoru”.
Józefa przyjęła propozycję z radością. Zastanawiała się tylko, gdzie ma iść. W kaplicy zobaczyła dwie siostry. Podeszła do nich i powiedziała o swoich zamiarach. Zagadnięte zakonnice były nazaretankami. Zaprowadziły ją do swojej przełożonej. Ta oznajmiła: „Panienka odbędzie postulat w jednym z naszych domów i pojedzie później do nowicjatu w Grodnie”. Józefa wstąpiła do nazaretanek w 1923 r. Ciągle zastanawiała się nad tym, kiedy dostanie czerwoną sukienkę. Odpowiedź przyszła dopiero w 1943 r.
Rosyjscy i niemieccy okupanci, którzy na przemian zajmowali Nowogródek, niszczyli wszystko, co napotkali. Zabrali siostrom szkołę, wypędzili je z klasztoru i zakazali noszenia habitów; wszędzie siali terror i śmierć. Zaczęły się aresztowania, rozstrzelania i wywózki. Kule nie ominęły nawet okolicznych kapłanów. Siostry mieszkały u zaprzyjaźnionych rodzin, ale codziennie spotykały się w farze na Mszy św. i wspólnym Różańcu. Mimo że same miały niewiele, dzieliły się wszystkim z najbardziej potrzebującymi. Modliły się za aresztowanych i ich rodziny, pocieszały i wspierały płaczących, jak tylko potrafiły. Mimo trudności tworzyły jedną siostrzaną wspólnotę. Gdy aresztowano ponad setkę mężczyzn i kiedy w niebezpieczeństwie znalazło się życie kapelana fary, nowogródzkie nazaretanki zaczęły modlić się o to, by mogły zginąć w zamian za nich. Były gotowe na ofiarę. „Niech raczej nas rozstrzelają, aniżeli tych, co mają rodziny - modlimy się nawet o to” - mówił s. Maria Stella. Nigdy nie wycofała się z tych słów. W obecności ks. A. Zienkiewicza, kapelana fary, zdeklarowała: „Mój Boże, ksiądz kapelan jest o wiele potrzebniejszy na tym świecie niż my, toteż modlimy się teraz o to, aby Bóg raczej nas zabrał niż księdza, jeżeli jest potrzebna dalsza ofiara”.
31 lipca 1943 r. siostry zostały wezwane na niemiecki komisariat. Nowogródzka wspólnota liczyła wtedy 12 zakonnic. Wieczorem na komisariacie stawiło się 11 sióstr. S. Małgorzata, która pracowała w szpitalu, została zawrócona przez przełożoną, choć bardzo pragnęła iść ze swoimi współsiostrami. Niemcy kazali nazaretankom wsiąść do ciężarówki. Wieziono je w kierunku pobliskiego lasu, ale z powodu dużego ruchu na drodze, zawrócono. Potem zamknięto siostry w piwnicy. Nazaretanki całą noc spędziły na modlitwie. Niemym świadkiem ich ogrójca był niewielki krucyfiks, który dziś wisi przy wejściu do kaplicy w domu zakonnym w Nowogródku. Rano siostry znów trafiły do ciężarówki. Tym razem na ulicy było pusto. W głębi lasu, kilkaset metrów od drogi, czekał na nie wykopany dół. Poprosiły tylko o to, by mogły pozostać w habitach. Krótka modlitwa, błogosławieństwo przełożonej... nagle ciszę przerwało 11 strzałów...
Leśna mogiła kryła w sobie szczątki Męczennic do 19 marca 1945 r. Tego dnia przeprowadzono ekshumację. Zagadka s. Kanuty została rozwiązana. S. Speranca Bortnowska biorąca udział w ekshumacji powiedziała: „Najbardziej wzruszająca była poza siostry Kanuty. Prawdopodobnie została tylko ranna, więc przykucnęła na klęczkach w rogu mogiły i zastygła z rękami splecionymi na kolanach i głową schyloną w dół, jakby w zamyśleniu, jakby w adoracji”. Oprawca postrzelił ją w szyję. Nie umarła od razu. Wykrwawiała się stopniowo. Czerwona krew obficie zabarwiła śnieżnobiałą kryzę i czarny habit. Oblubieniec wreszcie dał swojej wybrance czerwoną sukienkę. Zaślubiny odbyły się wczesnym rankiem. To była niedziela. Trudno nie porównać tego wydarzenia do niedzieli zmartwychwstania. Męczennice uroczyście przeszły ze śmierci do życia wiecznego, do życia z Tym, którego wybrały i któremu służyły. W 1991 r. doczesne szczątki sióstr przeniesiono do fary. Do dziś spoczywają one w kamiennym sarkofagu.
Warto dodać, że wszyscy aresztowani, za których ofiarowały się siostry, oraz sam ks. A. Zienkiewicz ocaleli. Ofiara życia i krwi została przyjęta. „Pełne dojrzałe kłosy polskiej ziemi, ścięte w Nowogrodku...” - mówił o Męczennicach bp A. Kaszkiewicz, ordynariusz grodzieński podczas uroczystości beatyfikacyjnej. Pytam współczesne nazaretanki o to, kiedy będzie kanonizacja. W odpowiedzi słyszę: „Czekamy na cud”.
Życie codzienne i ofiara Męczennic są wzorem nie tylko dla sióstr zakonnych. Tak pięknego życia może uczyć się od nich każdy z nas. Dlaczego mamy służyć, wierzyć i kochać? - Bo tak trzeba - odpowiedziałaby s. Gwidona.