Dziś jest z nami Zosia... i Staś też

O śmierci dziecka i gotowości na przyjęcie kolejnego


Kinga Wenklar

DZIŚ JEST Z NAMI ZOSIA... I STAŚ TEŻ

„Nie wiem, jakie dzieci powierzy nam w przyszłości Pan Bóg, do czego je powoła i czego będzie oczekiwał od nas, ich rodziców. Mam nadzieję, że obdarzy je zdrowiem i długim życiem, byśmy mogli się nimi nacieszyć już tutaj. Wiem jednak, że jakkolwiek będzie - przyjmiemy je wszystkie, niezależnie od tego, czy będą żyły dziesięć tygodni, jak Staś, pięć miesięcy, rok czy osiemdziesiąt lat. Pokochamy je wszystkie, a Bóg da nam do tego siłę. Bo jak tu odmówić niesamowitej ufności, z jaką Pan powierza nam tych, których kocha?"

Obrazek na ścianie, LIST 12/07

Napisałam te słowa rok temu. Dziś jest z nami już Zosia, trzymiesięczna siostra Stasia, nasze kolejne dziecko. Bóg dał nam siłę - teraz mogę to napisać. Po śmierci dziecka potrzeba jej bardzo, bardzo dużo, by odważyć się na przyjęcie kolejnego malucha. Bez walki z samym sobą, bez oczyszczania swoich pragnień i intencji, opierając się wyłącznie na naturze, zarówno pierwszy krok zmierzający do poczęcia, jak i czas oczekiwania na narodziny może być dalece traumatyczny. Może okazać się wręcz zbyt trudny, by się na niego zdecydować. Niby to takie oczywiste stwierdzenie, że aż banalne: wszystko, co żyje, może umrzeć. Niby wszyscy mamy tę świadomość, a mimo to rzadko myślimy o śmierci swojej i tych, których kochamy. A już na pewno nigdy jej nie oczekujemy bez wyraźnych, ostatecznych przesłanek.

życia stracić się nie da

Gdy umarło nasze pierwsze, nienarodzone dziecko, wszystko straciło swoją naiwną, bo złudną postać wiecznego trwania. Dotknęliśmy kruchości istnienia, które rozpada się bez wyraźnych przyczyn, nawet to najmniejsze, najbardziej hołubione, skryte w miejscu najbezpieczniejszym w świecie- pod sercem matki. Doświadczyliśmy, że to nie my dajemy życie i nie myje podtrzymujemy, że nie leży to też w mocy lekarzy, że życia nie gwarantują również witaminy i zdrowy tryb życia ani pozytywne myślenie. Wszystko jest jak sucha trawa. Doświadczyliśmy, że jedyne, co możemy z życiem zrobić, to je przyjąć lub oddać, pozwolić, by przepływało przez nas.

Nie wspominam tu o tym, że życie można również stracić, bo kolejną prawdą, jaką odkryliśmy, towarzysząc naszemu Stasiowi, jest właśnie ta, że życia - swojego ani czyjegoś - stracić się nie da. Zmienia ono swoją postać, staje się inaczej obecne, ale nigdy nie przepada bez śladu. Wciąż raz po raz, znienacka, opada mnie tęsknota za ciepłym dotykiem mojego synka, choć nigdy nie trzymałam go w ramionach. Tęsknię za jego twarzą, której nigdy nie widziałam. Ale on sam jest z nami. Bardzo trudno to opowiedzieć, bo nie znajduję zbyt wielu słów na opisanie jedności ze światem zmarłych. To taka niewyrażalna bliskość.

Obecność Stasia jest nie mniej intensywna niż jego małej siostry. Czasem, wykonując szereg rutynowych czynności wokół niej - karmiąc, przewijając, chodząc z nią na spacer - myślę, jak różne są te nasze dzieci, jak różnej troski wymagają i jak odmienne dary z sobą niosą. Ale i Staś, i Zosia angażują nasze serca i sprawiają, że oboje z mężem konsekwentnie, dzień po dniu, coraz bardziej dojrzewamy.

Niemowlęta mają niezwykłe oczy. Kiedy Zosia urodziła się i spojrzała na nas, odczułam w tym spojrzeniu mądrość i powagę nieba. Byliśmy w tamtej chwili tak bardzo we czworo! Radość z narodzin Zosi, niczym współbrzmiący ton, dołączyła we mnie wespół z tamtą niezwykłą radością, jaką dał nam Pan Bóg po śmierci Stasia - po jego narodzinach dla nieba. Oto kolejny człowiek, którego życiu mamy szansę towarzyszyć, którego miłość będziemy odczuwać i sami go nią obdarzać.

Pomyślałam wtedy, że dzieci sąjak czuły Boży dotyk. Tuląc dopiero co narodzoną córeczkę, poczułam, jak wiele błogosławieństwa jest w naszym życiu, jak wielka łaska przez nią na nas spływa. Poczułam, że to, co naturalne i powszechne, wcale nie jest oczywiste. Że każde poczęcie i narodziny to cud, od początku do końca. Narodziny Stasia to też był cud, wcale nie radosny; trudny, niezrozumiały, ale przemieniający nasze życie i - co najważniejsze — wiarę.

nie chodzi o to, żeby „było dobrze"

Gdybym zatrzymała się w momencie największej rozpaczy po odejściu synka, prawdopodobnie nieprędko, a może nigdy, nie zdecydowałabym się przyjąć Zosi. Pojawiła się, gdy ja jeszcze nie do końca wylizałam się z ran, nie do końca pogodziłam z tym, co za mną. A przede wszystkim - zupełnie byłam nieświadoma walki, którą przyjdzie mi stoczyć w sobie. Wiedząc już, że noszę kolejne dziecko, poczułam nieludzki, paraliżujący strach o to, czy ten maluch będzie żył tak długo, jak bym tego pragnęła. Poczułam też bezsilność wynikającąz poczucia, że nie mogę nic zrobić, by ochronić to maleńkie życie, samotność, bo - tak po ludzku - czyż Bóg, który nie odsunął od nas śmierci poprzednio, naprawdę może być naszym oparciem teraz?

To ostatnie odczucie, że doprawdy nie ma miejsca na ziemi, w którym moglibyśmy się schronić przed śmiercią, że jestem z moim pragnieniem przetrwania widoczna jak na dłoni, odsłonięta, do odstrzału, okazało się kamieniem milowym. Bóg, który dotąd był dla mnie złotą rybką, objawił mi się jako Pan Wszechmogący. Kiedy spoglądam wstecz, myślę, że to był bardzo intensywny czas rekolekcji. Tak naprawdę dopiero oczekując drugiego dziecka w pełni przeżyłam śmierć pierwszego. Przetrwaliśmy ten czas w ciszy, rezygnując z wczesnego powiadamiania najbliższych o poczęciu, a tym samym z ich pocieszeń i wsparcia, bez zwierzeń i opowiadania o swoim lęku, za to w poszukiwaniu woli Pana Boga w tym wszystkim i Jego twarzy. Nie chciałam słów otuchy, że „tym razem wszystko będzie dobrze". Już wiedziałam, że nie chodzi o to, żeby „było dobrze", ale o to, by przyjąć z miłością, mądrością i odwagą to, co będzie. By nie szukać nadziei i pewności w rozlicznych medycznych badaniach i pokrzepiających słowach bliskich ludzi, ale trwać w modlitwie i nasłuchiwać, kim mam być dla tego malca? Jak mam przyczynić się do tego, by przyjął swoje powołanie już od pierwszych dni? Jak nie obmyślać jego życia i naszego na swoją modłę?

Skłamałabym pisząc, że nie myślałam o najgorszym. Zaczęliśmy od podświadomego oczekiwania na kolejną śmierć, skończyliśmy na świadomej zgodzie, że przyjmiemy to, co przyjdzie. Ćwiczyliśmy się jednocześnie w nieśmiałej nadziei na cud szczęśliwych narodzin i w porzucaniu swoich ludzkich planów i pragnień. Każdy dzień nabrał wagi, niepowtarzalności, bo był kolejnym dniem życia naszego maluszka. Nie czekaliśmy na niego. My go już mieliśmy. Ta perspektywa uwolniła mnie od ślepej wiary w mnóstwo pozornych pewników, przyniosła niezwykłą swobodę i radość życia, mocno osadziła w codzienności. Zosia rośnie i cieszy nasze serca. Rodziła się pięknie, w wewnętrznej ciszy i poczuciu bezpieczeństwa płynącego z Bożej bliskości, co tylko utwierdziło we mnie rozbudzone przez Stasia pragnienie, by przyjąć każde dziecko powierzone nam przez Pana.

nie ma cudów bez...

Ktoś z rodziny zapragnął obdarzyć naszą Zosię urodzinowym prezentem w postaci polisy na życie. Firma ubezpieczeniowa, gdy dowiedziała się, że nasze pierwsze dziecko zmarło, zgodziła się jednak zainwestować w drugie dopiero gdy przeżyje ono pierwsze trzy miesiące... My zainwestowaliśmy od razu, bez zastanawiania się, czy i kiedy nam się to zwróci. W książce Marcina Ja-kimowicza przeczytałam kiedyś o tym, jak bardzo Mojżesz musiał się bać kroczyć w czeluści Morza Czerwonego. Ale za każdym razem, gdy robił już ten niedorzeczny - wydawałoby się - samobójczy krok, ciemne wody rozstępowały się przed nim i dostrzegał nową ziemię. Będąc w ciąży, często myślałam o Mojżeszu.

Nie ma cudów bez ryzyka. Nie ma cudów bez szaleństwa.

Kinga Wenklar

opr. aw/aw



List
Copyright © by Miesięcznik List 12/2008

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama