„Cudze sprawy” – duchowy indywidualizm czy duch wspólnoty?

Dbanie o własne życie duchowe może wydawać się czymś sprzecznym z troską o bliźnich. Przed takim dylematem stawali już starożytni Ojcowie Pustyni. Tymczasem między jednym a drugim zachodzi coś więcej niż prosta zależność.

 

Powiedział któryś ze starców: „Jak niemożliwe jest zobaczyć swoją twarz w zmąconej wodzie, tak i dusza nie może się modlić, dopóki się nie oczyści od spraw cudzych”.

Mawiali starcy, że każdy powinien przyswajać sobie sprawy bliźniego, współcierpieć z nim we wszystkim i płakać z nim razem; a przez to dojść do takiego stanu, jakby nosił to samo ciało i cierpieć jakby samemu, jeżeli kiedy zdarzy się, że bliźni cierpi. Jak napisano: Jedno ciało jesteśmy w Chrystusie (Rz 12,5). A także: Mnóstwo wierzących miało jedno serce i jedną duszę (Dz 4,32).

(Apoftegmaty Ojców Pustyni, t. IV, N 379; N 389)

Mamy tu do czynienia z apoftegmatami, które na pierwszy rzut oka można by uznać za przeciwstawne. Z jednej strony zajmowanie się cudzymi sprawami stanowi przeszkodę na modlitwie. Z drugiej zaś jesteśmy wezwani do takiego zaangażowania w „sprawy bliźniego”, by wręcz cierpieć tak jak on! Kiedy więc owa „sprawa” stanowi barierę na drodze do Boga, a kiedy tą drogą się staje?

Wydaje się, że sporo zależy od naszej intencji. Jeżeli chodzi mi o dobro bliźniego — pomyśli ktoś — mogę zajmować się tym, co go dotyczy, bez obaw: przecież mam na uwadze jego pożytek. Zwróćmy jednak uwagę, jak często obmowa i pokątna krytyka ma właśnie taką motywację: przecież chodzi o dobro, o prawdę, przecież trzeba pewne sprawy postawić jasno. Lecz ten, kto od szemrania przechodzi do modlitwy, wie, iż owo „dobro” jest bardzo wątpliwe: szybko się okazuje, że w mojej złej mowie chodziło nie o to, co dobre dla bliźniego, lecz o potwierdzenie swoich racji, umocnienie się w słuszności własnych przekonań. Często śledzimy losy ludzi dookoła nas z jednym pragnieniem: by ujrzeć, że ktoś jest od nas gorszy; by poczuć się lepiej z samym sobą.

Tak trwałe zwrócenie się ku samemu sobie stanowi na modlitwie przeszkodę nie do pokonania. Najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! — mówi Pan w Kazaniu na Górze, wyrażając tymi słowami ważną prawdę chrześcijańską: Bóg, do którego chcesz się modlić, jest Ojcem nie tylko dla ciebie, ale także dla twoich bliźnich. To, co oddziela cię od twych braci i sióstr, oddziela cię od Niego.

Drugi apoftegmat pomaga nam uchwycić tę samą rzeczywistość z innej strony. Prawdziwe współczucie, szczera solidarność, za swój fundament ma zapomnienie o samym sobie. Rzecz nie w tym, by wyniszczyć samego siebie dla pożytku innych — często za taką postawą kryje się bowiem desperacja: głód uznania w cudzych oczach, rozpaczliwe pragnienie uzyskania poczucia własnej wartości... Zapomnienie o samym sobie to miłość doprowadzona do szczytu. Prawdziwe oddanie bliźniemu w ogóle nie zadaje pytania o moje „ja”: kiedy kocham, nie dążę do samounicestwienia, nie wyrządzam sobie umyślnej krzywdy, by ktoś na tym zyskał; nie. To zupełnie nowa logika życia: ja i mój bliźni jesteśmy członkami jednego ciała.

Nie zastanawiamy się w codziennym życiu nad tym, czy bardziej cenimy rękę, czy może więcej wartości ma noga: to byłby absurd. Całe ciało wymaga troski, by dobrze funkcjonowało. I w odniesieniu do ciała, i w relacji miłości znikają kalkulacje, czyje dobro postawić na pierwszym miejscu. To znajduje swój wyraz we współcierpieniu i współweseleniu się: Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki; podobnie gdy jednemu członkowi okazywane jest poszanowanie, współweselą się wszystkie członki. Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami (1 Kor 12,26—27). Gdy kochamy, nie jest już dla nas przedmiotem wyboru, czy będziemy współczuć osobie kochanej, czy też nie. Nawet gdy ona cierpi, a my z nią, miłość jest droższa niż wolność od cierpienia. Tak po części wyjaśnia się jeden z paradoksów Ewangelii: szczęśliwi, którzy się smucą.

Drugi sekretarz generalny ONZ, Dag Hammarskjöld, zapisał kiedyś w swych notatkach myśl, że prawdziwie samotny nie jest ten, kto sam dźwiga swoje brzemię, lecz ten, kto nie niesie żadnych brzemion innych ludzi. Za ten ideał, za wiarę w to, że cała ludzkość stanowi jedno ciało, oddał życie: jego samolot został zestrzelony nad dzisiejszą Zambią, gdy prowadził działania na rzecz pokoju w południowej Afryce.

Po katastrofie w kieszeni jego marynarki znaleziono książkę: O naśladowaniu Chrystusa św. Tomasza à Kempis. Jej tytuł najdobitniej mówi, za Kim kroczy każdy, kto zdobywa się na współodczuwanie ze swymi bliźnimi.

Tekst pierwotnie ukazał się na CSPB. Portal o duchowości monastycznej i jest komentarzem do apoftegmatów Ojców Pustyni.

Grzegorz Hawryłeczko OSB, ur. 1990 r., mnich tyniecki od 2012 r., święcenia kapłańskie przyjął w 2020 r., interesuje się sakramentologią oraz teologią ascetyczną i mistyczną. W klasztorze pełni funkcję ekonoma i rzecznika prasowego.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama