Z o. CHERUBINEM PIKONIEM od Najświętszej Maryi Panny, karmelitą z Czernej k. Krakowa, rozmawia Zbigniew Ważydrąg
Czym dla Ojca była modlitwa przed wstąpieniem do zakonu?
Do Karmelu wstąpiłem młodo. Miałem za sobą sześć lat szkoły podstawowej i cztery gimnazjum, zdałem przedwojenną małą maturę. Od drugiej klasy byłem ministrantem i modliłem się, jak każdy jeden chrześcijanin. Uczestniczyłem we Mszy św., odmawiałem pacierz poranny i wieczorny. Specjalnie tej modlitwy nie przeżywałem, tylko tak, jak wielu...
A jak wyglądała modlitwa Ojca w zakonie?
Przed wstąpieniem do nowicjatu dano nam do przeglądnięcia "Konstytucje karmelitańskie", a tam było napisane o niejedzeniu w ogóle mięsa, o wstawaniu w nocy na modlitwę, o dyscyplinie, brewiarzu, dwóch godzinach rozmyślania dziennie. Najbardziej baliśmy się tych dwóch godzin rozmyślania. Jak to człowiek wytrzyma - dwie godziny się modlić! No, ale zaryzykowałem...
Poszedłem do Karmelu, ale nie rozumiałem, czym się on różni od innych zakonów. Jako dziecko cieszyłem się habitem, miałem przecież szesnaście lat...
W nowicjacie było mi bardzo ciężko z modlitwą. Ojciec magister dał mi "Dzieje Duszy" św. Teresy od Dzieciątka Jezus i powiedział, bym sobie nimi pomagał na tych dwóch godzinach rozmyślania.
Brewiarz, który zajmował mi też ze dwie godziny dziennie, był łatwiejszy, chociaż po łacinie i nie wszystko rozumiałem. W czasie tych bardzo trudnych dla mnie dwóch godzin rozmyślania czytałem po parę zdań z "Dziejów duszy", przeplatałem je rozmyślaniem i tak jakoś to trwało.
Czy przeżywał Ojciec jakiś kryzys wiary?
Dopiero w zakonie, ale za to bardzo intensywnie. Był to mój "młodzieńczy" kryzys wiary. Zwróciłem się z tym problemem do jednego z ojców, a on mi powiedział: "Taki wielki geniusz jak św. Augustyn wierzył. Taki niezwykły geniusz jak św. Tomasz z Akwinu wierzył, a brat jest taki pyszny i nie chce wierzyć!"
Zamknąłem się w sobie. Były dni, kiedy czułem się jak tonący, bo traciłem wiarę. Ale były też dni, kiedy cieszyło mnie to, czym żyłem. Jednak ciągle Bóg mnie wspomagał. Zacząłem poszukiwać odpowiedzi, tak "na chłopski rozum", powoli.
Pamiętam, jak będąc klerykiem odprawiałem drogę krzyżową i nie odczuwałem w ogóle współczucia dla Pana Jezusa. Miałem zupełnie zimne serce. Z natury miałem łatwość współczucia i gdybym widział cierpiącego człowieka, na pewno bym się wzruszył. A tu Pan Jezus i moje zimne serce...
To trwało ze trzy lata. Trochę mi pomogły studia teologiczne. Odkrywałem różne prawdy, zrozumiałem, że jestem za mały, abym ludzkim rozumem ogarnął Boga. Powoli zaczęło się u mnie "przejaśniać". Po trzech latach przeżyłem ogromną radość, jak u neofity. Czułem się jak lotnik w samolocie ultradźwiękowym, który nie czuje upokorzenia, że zawierza radarowi, bo ten radar go prowadzi...
Dopiero po kilku latach kapłaństwa wypadało mi składać egzamin z łaski uświęcającej. Przyszło jakby olśnienie, że Bóg jest Ojcem, a z tym doświadczenie dziecięctwa Bożego. Wtedy było mi łatwiej z modlitwą. Teraz, po latach, widzę, że modlitwa to wielki skarb. My kapłani często nie umiemy ludzi uszczęśliwiać modlitwą. Niejednokrotnie, kiedy ktoś przy spowiedzi mówił mi, że opuszczał modlitwę, odpowiadałem: - Wiesz bracie, siostro, zaniedbanie to jest drobna wina. Ale to jest większa, że pozbawiasz się wielkiego dobra duchowego. Popatrz, jakby ta modlitwa poranna mogła cię ubogacić na cały dzień. Słowami: "Ojcze nasz" - rozradować się, że masz Ojca, który cię kocha, który się będzie cały dzień tobą opiekował. Pomyśl, że masz Boskiego Brata i Przyjaciela, Jezusa. Możesz pięknym i szlachetnym życiem przynosić Mu chwałę...
My kapłani za mało ukazujemy chrześcijaństwo jako dar, szansę, a za bardzo jako obowiązek.
W drugim roku kapłaństwa bardzo nurtowały mnie słowa Jezusa, Jego siedmiokrotne: "Biada wam obłudnicy, faryzeusze..."
Zrozumiałem, że te słowa są adresowane do mnie, bo to ja przecież mówiłem kazania. Ćwiczyłem się więc w tym, do czego zachęcałem innych, żeby nie być tym siedmiokrotnym obłudnikiem. Tak powoli starałem się żyć tym, o czym mówiłem w konfesjonale i na konferencjach. Pokazałem Panu Bogu trochę dobrej woli, to powoli przez działanie Ducha Świętego łaska mnie rozwijała. Gdy miałem pięćdziesięciolecie kapłaństwa, moje powołanie do końca się skrystalizowało.
Czy był ktoś, kto pomógł odkryć Ojcu wartość modlitwy?
Wielkim wydarzeniem było dla mnie spotkanie z o. Danielem Rufeisenem, karmelitą, który zmarł niedawno na Górze Karmel w Izraelu. Pracowaliśmy razem przez kilka lat. To był bardzo święty człowiek. Kiedyś w Czernej oprowadzał pielgrzymkę. Pewna kobieta zapytała go o rozkład dnia w klasztorze, a gdy usłyszała, ile jest modlitwy, wyraziła zdziwienie. - Pani sobie nie zdaje sprawy, jaki to skarb - modlitwa! - odpowiedział o. Daniel.
On też bardzo mi pomógł w odkryciu tego, co jest specjalnością Karmelu w modlitwie wewnętrznej. Św. Teresa od Jezusa pisze, że tu nie chodzi o intelektualne rozmyślanie, ale o miłowanie Boga, o dziecięce z nim obcowanie.
W Karmelu modlitwa wewnętrzna polega na przyglądaniu się przymiotom Pana Boga, które ukazał nam Jezus. Modlitwa wewnętrzna to zachwycanie się Jezusem ukazanym w Ewangeliach. Nie tylko Jego zachowaniem, ale Jego miłością do człowieka, troską o grzeszników, jego nauką. Tak, jak Gandhiego oczarował Jezus w Kazaniu na Górze, poprzez osiem błogosławieństw. Po tylu latach w zakonie nie tylko zachwycają mnie cuda Jezusa, uzdrawianie chorych itp., ale Jego nauka, dobra nowina, Jego pochylanie się nad człowiekiem. Modlitwa wewnętrzna polega na zachwycaniu się Bogiem Ojcem, Jezusem, Duchem Świętym. Podziwianie Go, rozmiłowanie i poufne, ciche do Niego przylgnięcie.
Czy to jest łatwa modlitwa?
O nie! Są dni, że modlitwa ta jest trudna, że trzeba pomagać sobie pewnymi tekstami. Św. Teresa od Jezusa wspomina, że z natury nie umiała rozmyślać. Potrzebowała książki i dziękuje Bogu, że nie spotkała w życiu kapłana, który by jej zakazał korzystania z książek. Jej modlitwa była trudna. Przeżywała oschłości i roztargnienia. Z czasem za to, że była wytrwała, otrzymała dar bogomyślności, czyli przeżywania bliskości z Bogiem. Modlitwa wewnętrzna rozwija się przez całe lata, pojawiają się też trudności i wtedy trzeba sobie czymś pomagać...
Czym Ojciec sobie pomaga?
Przede wszystkim Ewangeliami. Opracowałem kiedyś siedem lat formacji duchowej i czasem sobie tymi tekstami pomagam. Ciągle je przerabiam i udoskonalam. W piątki korzystam z Drogi Krzyżowej, z tym że nie skupiam uwagi na cierpieniach Jezusa, ale na samej miłości, jaką wyrażało ich przyjęcie.
W czasie mojej modlitwy najczęściej wracam do tego, że Bóg jest, że mnie kocha i zapalam się do pięknego życia, do jakiego zachęca nas Jezus. Takie obcowanie z Bogiem jest najprostsze, z tym że dojrzewało to całe lata.
Ogromnie sobie cenię dzieła św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża. Św. Teresa mówi, że w modlitwie nie chodzi o to, by dużo i mądrze myśleć, ale by dużo miłować, podziwiać, zachwycać się. Chrześcijaństwo jest przyjaźnią z Bogiem i tę waśnie przyjaźń przeżywam na modlitwie.
Czasem są dni trudne. Trzeba je przetrwać. W modlitwie nie chodzi o odczuwanie. Gdy są uczucia, to dobrze, gdy ich nie ma, to też dobrze. Trudności na modlitwie oczyszczają naszą wiarę, naszą nadzieję i naszą miłość ku Bogu. Mówię: - Boże, jestem tutaj nie po to, by znaleźć pociechę, korzyści duchowe, ale po to, by dać dowód mojej miłości. W modlitwie karmelitańskiej jest dużo uwielbienia, cieszenia się Bogiem i przylgnięcia do Niego. Z tym że jest to owoc tych sześćdziesięciu lat życia zakonnego.
Czy po tylu latach życia zakonnego przeżywa Ojciec trudności w modlitwie wewnętrznej?
Doświadczam chwilowych oschłości. Czasem ciężko mi z tymi wszystkimi chorobami. Są dni, że zupełnie jestem bez sił, ale wówczas uświadamiam sobie, że mogę wynagrodzić Bogu za te wszystkie narzekania na Niego ze strony ludzi małej wiary. Pragnę okazać, że kocham Go nie tylko za "cukierki", za pociechy, ale dla Niego samego. Chcę Mu dać dowód bezinteresownej miłości. Z drugiej strony proszę Ducha Świętego o siłę, o pomoc, bo nie mogę sobie dać rady, gdy jest mi ciężko.
Siostrzyczkę Teresę od Dzieciątka Jezus proszę o pomoc, by się wstawiała, bym to przetrwał. Od niej nauczyłem się, że nie tylko przez modlitwy i pracę, ale zwłaszcza przez cierpienia zbawiamy dusze.
Chrystus uwielbiony nie może już teraz cierpieć. On żyje w nas. My dajemy Mu tę możliwość, by wzmacniał i poszerzał swoje zbawcze działanie na ludzi przez nasze cierpienia, kiedy je po Bożemu znosimy.
W chrześcijaństwie możemy się cieszyć, że tego życia jest kilkadziesiąt lat, a wieczność to tysiące, tysiące lat niepojętej radości. To tak wspaniała wizja, może daleka a jakże bliska, co rozjaśnia i rozświeca, przemienia do radości nieprzemijającej. Poza tym, ja wiem, jestem głęboko przekonany, że zobaczę błogosławione owoce tych cierpień. Pan Jezus nie tylko nauczał i modlił się, ale również cierpiał. Człowiek samym nauczaniem nie będzie ludzi nawracał, do tego musi dołączyć udział w krzyżu Chrystusa. W jednej książce przeczytałem: - Męczennicy cierpieli z radością, a Król męczenników cierpiał ze smutkiem.
Nie chodzi o to, by przeżyć uczuciową radość, tylko skupić uwagę na błogosławionych owocach tego cierpienia. Dla chwały Boga, dla dobra ludzi i dla własnej chwały w niebie. I to osładza, umacnia.
Dziękuję za rozmowę.
opr. ab/ab