O kurtuazyjnym pocieszaniu
duszpasterz, dyrektor Centrum Informacji o Sektach i Nowych Ruchach Religijnych
Śmierć bliskiej osoby, zmaganie się z nieuleczalną chorobą czy grzechem są doświadczeniami, które potrafią nawet najbardziej hardych i opanowanych ludzi zepchnąć na dno rozpaczy. Przez otaczającą ich ciemność niezwykle trudno się przebić. Raczej nie pomogą wtedy słowa: „Weź swój krzyż! Zaufaj Panu, a wszystko będzie dobrze". Nie odważyłbym się nigdy nikomu tak powiedzieć
Łatwość, z jaką pocieszamy innych i siebie równie banalnymi stwierdzeniami, może być usprawiedliwiona jedynie tym, że tak naprawdę nie wiemy, jak zachować się w takiej sytuacji. Cierpienie, zwłaszcza niezawinione, przerasta każdego z nas, nie zgadza się z naszym obrazem świata. Z doświadczenia wiem, że najbardziej odpowiednie w takim momencie jest milczenie i modlitwa. Powoływanie się na Jezusa, wskazywanie na krzyż, jakkolwiek może słuszne, najczęściej jest zbyt daleko idącym uproszczeniem, próbą usprawiedliwienia swojej czy też czyjejś sytuacji, co więcej, może się okazać krzywdzące i niebezpieczne.
Kiedy spotyka nas cierpienie lub borykamy się z trudnościami, bardzo często uciekamy w fałszywy optymizm. Szukamy dla niego także religijnego uzasadnienia. „Jezus też cierpiał - mówimy - może nawet bardziej niż ja, ale w końcu zmartwychwstał". Traktujemy opowieść o tym, co się zdarzyło na Golgocie, jak kolejną historię z happyendem. Znamy ich przecież tak wiele: ktoś ciężko zachorował, stracił majątek, ale zły los się odwrócił... Sami również z niejednej opresji wyszliśmy cało. Z perspektywy lat wydaje nam się to oczywiste. Wystarczy tylko zacisnąć zęby i przetrwać najgorszy okres. „Wytrwał Jezus, wytrwam i ja" - próbujemy sami siebie przekonać. Skutek jest jednak odwrotny: chcemy uwolnić się od bólu, a w ostateczności stajemy się jego zakładnikami.
Oglądałem ostatnio film „Motyl i skafander. Wywarł na mnie ogromne wrażenie. Jean Dominique Bauby, którego historia została w nim opowiedziana, miał wszystko: dom, rodzinę; był u szczytu kariery zawodowej. Pewnego dnia wybrał się w podróż wymarzonym sportowym samochodem. Gdy poczuł się słabo, nie zdążył nawet zjechać na pobocze - stracił przytomność. Kiedy obudził się w szpitalnym łóżku, musiał zmierzyć się z wyrokiem. Rozległy wylew doprowadził do całkowitego paraliżu, sprawne pozostało tylko jedno oko. W jednym momencie skończyło się dla niego życie, mimo że przecież żył nadal.
W filmie obserwujemy jego bunt, niezgodę na to, co się stało, momenty załamania- realistyczne sceny, które pozwalają nam odczuć jego niemoc. Widzimy go siedzącego samotnie w nocy przed telewizorem, wpatrującego się w pusty, migoczący ekran. Nie może wstać i wyjść, poprosić kogoś o pomoc, a nawet odchylić głowy w inną stronę.
Nie jest to kolejny film o spektakularnym cudzie, główny bohater nigdy nie podniósł się z łóżka o własnych siłach, nie odzyskał sprawności. Zachował jednak coś cennego, co pozwoliło mu odszukać życie w na wpół martwym ciele. W jego otoczeniu nic się nie zmieniło, przemiana nastąpiła w jego wnętrzu. Wyobrażał sobie, że jest dziewiętnastowiecznym płetwonurkiem zamkniętym w ciężkim i niewygodnym skafandrze, rzuconym na głębię. Ze światem łączy go jedynie długi gumowy wąż. Nie można się na nim podciągnąć i wypłynąć na powierzchnię, żeby wreszcie zrzucić skafander, ale tylko dzięki niemu można zaczerpnąć powietrza.
Traktowanie cierpienia jako swoistego testu na wytrzymałość najczęściej sprowadza się do walki z własnymi emocjami. Usilnie staramy się je stłumić, zagłuszyć w sobie. Wydają się nam one czymś wstydliwym, czymś, co nas obnaża i osłabia. Jesteśmy przekonani, że jeśli pozwolimy sobie na chwilę słabości, nie będziemy w stanie już nigdy się podnieść. Za wszelką cenę próbujemy więc zachować spokój, całą energię skupiamy na nieodczuwaniu, w końcu zaczynamy niemal pielęgnować to, co nas niszczy. Zamykamy się w swoim świecie, gdzie jesteśmy tylko my i ból.
Tymczasem patrząc na ukrzyżowanego Jezusa, zobaczymy, że Jego twarz jest pełna autentycznego bólu. Nie wygląda na kogoś, kto jest przekonany, że to, czego doświadcza, jest tylko próbą, której zakończenie jest już przesądzone. Nie pociesza się, ale zmaga się z samym sobą. Nie tak dawno witano Go jak króla, a teraz kona, przybity do krzyża, obok zwykłych złoczyńców, niezrozumiany przez nikogo, zdradzony przez przyjaciół, opuszczony przez uczniów. Scena ukrzyżowania jest obrazem przegranej, ale jednocześnie to ikona, odsłona Boga żywego, tego, co dla nas zrobił i Kim dla nas się stał. Jezus, umierając na krzyżu, nie tylko jest solidarny z człowiekiem, który przeżywa rozpacz, ale także wchodzi w konkretne doświadczenie bólu i niemocy. Pokazuje, że niczego w moim życiu nie muszę zafałszowywać czy koloryzować. Jeżeli coś ma dla mnie smak goryczy, to może go mieć, a wątpliwości, które mnie trapią, miały prawo się pojawić. Jezus nie przymykał oczu na ciemność, którą był otoczony, nie ukrywał swoich uczuć i bólu, ale zawierzył je Ojcu. Ofiarował Mu swoją rozpacz, swoje obawy, swoje ostatnie tchnienie.
Podobne momenty odnajdziemy w życiu wielu świętych. Nie raz czuli się opuszczeni i samotni, byli przekonani, że zamknęło się przed nimi niebo, a Bóg jest daleko. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, kiedy umierała, mówiła, że chce wierzyć w niebo, bo nie miała odwagi powiedzieć: „Wierzę w niebo". Zdarza się, że wiara dojrzała doznaje niezwykle bolesnego oczyszczenia. Św. Faustyna pisała w „Dzienniczku": „Trudno mi, Panie Boże, sobie wyobrazić, że ktoś na tym świecie może wątpić". Zapiski te powstały w czasach, kiedy doświadczała wielu łask od Boga. Kilka lat później nie miał już w sobie tak niezłomnej wiary: „Panie Jezu, jak bardzo dusza cierpi umierająca, która doświadcza rozłąki" - z goryczą pisała święta. Potrafiła wtedy ofiarowywać swoją bezradność nie tylko za siebie, ale i za innych zagubionych tak jak ona.
Na krzyżu Jezus wypowiada słowa, które niejednemu z nas mogą wydać się gorszące. Dramatyczny okrzyk: Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił (Mk 15, 34), niektórzy uznają za świadectwo utraty wiary, poddanie się rozpaczy. Bez względu na interpretację czujemy, że jest w nim coś autentycznego, rzeczywistego. Niejednokrotnie, kiedy zmagamy się z bólem, wyrzucamy z siebie równie mocne słowa. Nie muszą być one jednak naszą ostateczną deklaracją. Jeżeli cierpiący człowiek mówi: „Lepiej, żeby mnie nie było, żebym umarł", nie oznacza to, że wydał na siebie wyrok, że chce umrzeć, ale że w ten sposób opisuje swoje przeżycia, to, co z nim się dzieje. Jezus pozwala przemówić swoim emocjom, daje wyraz cierpieniu, osamotnieniu, którego doświadcza.
Nie zapomnijmy jednak, że tak naprawdę Jego słowa są dosłownym cytatem z pierwszego wersu Psalmu 22. Jezus, jak każdy pobożny Żyd, zna Psalmy i modli się nimi. Możemy przypuszczać, że na krzyżu (choćby w myślach) wypowiedział cały Psalm, który kończy się wyznaniem wiary. Jezus zawierzył Bogu do końca. Poddał się Jego woli, zaufał, chociaż czuł, że niedługo umrze. Jego oddanie wyrażało się nawet w tym, że po śmierci Ojciec powołał go do życia. Nie uniknął bólu i cierpienia, ale jednocześnie udało mu się pokonać rozpacz. Wyprzedził nas, a teraz pokazuje nam drogę. Nie obiecuje, że będzie ona łatwa i przyjemna, ale mówi, że on już ją przeszedł. W Liście do Hebrajczyków możemy przeczytać, że Jezus stał się w pełni człowiekiem, doświadczył jego trosk, smutków, wątpliwości, był wielokrotnie kuszony, ale nie uległ. Przypomina przewodnika, który wędrując trudną trasą, doświadczając załamań pogody, nie zagubił się, ale znalazł drogę powrotną. Nie jest kimś, kto zostaje w schronisku z mapą na kolanach i łącząc się z nami przez telefon komórkowy, mówi: „Idźcie w lewo, a potem w prawo". Przeszedł szlak i bardzo dobrze go zna. W Liście do Hebrajczyków czytamy dalej: My, którzyśmy się uciekli do uchwycenia zaofiarowanej nam nadziei, trzymajmy się jej jak bezpiecznej i silnej dla duszy kotwicy, która przenika poza zasłonę, gdzie Jezus jako poprzednik wszedł za nas stawszy się arcykapłanem na wieki (Hbr 6, 17-18). Nadzieja jest jak lina, która łączy nas z Jezusem. Nawet, kiedy tkwimy w środku ciemności, ona jest na wyciągnięcie ręki.
Nadzieja jest językiem miłości. Jezus oddając się Ojcu, wyznaje swoją miłość nie tylko do Niego, ale także do człowieka. Bóg prowokuje nas, abyśmy weszli w ten Jego wewnętrzny dialog miłości i zawierzenia. Gdzieś w głębi serca można usłyszeć Jego wołanie: „Adamie (człowieku), gdzie jesteś?" Bóg wychodzi do nas i ukazuje się nam, bo trudno jest zawierzyć komuś, kogo się nie zna. W nas również wpisana została potrzeba zaufania, zawierzenia. C.S. Lewis pisał, że każde pragnienie jest zapowiedzią nasycenia. Za tęsknotą, czasami neurotyczną, która nami targa, kryje się jakaś pełnia. Pozostaje pytanie, czy odkryję ją w Bogu, czy może w jakiejś utopii, a może w sobie i swoim życiu. Odpowiedź, która się w nas rodzi, może być nieporadna, zniekształcona przez grzech, który obciąża poznanie i niszczy zdolność kochania.
Z różnych powodów mogę przez jakiś czas nie słyszeć wołania Boga. Wtedy-jak mówili mistycy - mam trwać w tym miejscu, w którym jestem, i czekać. W małżeństwie, a także w przyjaźni czy kapłaństwie przychodzi moment jałowości, pustki, pozostaje wtedy coś, co pięknie nazywa się „wiernością ostateczną". To wierność wspomnieniu, troska o codzienność, rozmowę, modlitwę, ufność, że uda nam się odnaleźć miłość w miejscu, gdzie ją zgubiliśmy. Może się zdarzyć, że nigdy nie uda nam się jej odnaleźć i nasz świat stanie się uboższy, zabraknie uniesień, wielkich emocji. Może także nadejść kolejny kryzys. Znam takich małżonków, którzy nie sypiają ze sobą, i księży, którzy się nie modlą. To bolesny punkt na mapie ich życia i wierności, problem, przed którym nie powinni uciekać, ale się z nim zmierzyć. Myślę, że bardziej zabójcze jest odgrywanie teatrzyków na przykład wtedy, gdy nasza wiara i zaufanie sprowadzają się do automatycznego wypełniania religijnych czy małżeńskich czynności. Rezygnacja z czegoś, co sprawiało nam satysfakcję, co było treścią naszego życia, niekoniecznie musi oznaczać poddanie się rozpaczy. Może to być próba ocalenia czegoś ważniejszego. Dobrze wyszkolona i zdyscyplinowana armia, nawet kiedy doświadcza porażki i ustępuje pola przeciwnikowi, stara się zgodnie z planem przesuwać linię obrony i walczyć dalej. Taktyczny odwrót żadnemu żołnierzowi nie przynosi ujmy.
Może nadejść taka chwila, kiedy pozostanie ostatni wał, okop, którego będzie bronić tylko garstka ocalałych. Nawet niezwyciężeni ponoszą w końcu klęski. Czy taki moment może nadejść w naszym życiu? Kiedy jesteśmy przekonani, że właśnie się zbliża, warto odpowiedzieć sobie na pytanie św. Pawła: „Czy już broniliście się aż do przelewu krwi?". Niekiedy pozwalamy bólowi całkowicie sobą zawładnąć, koncentrujemy się tylko na nim, nie myślimy o niczym innym. Rodzina, dzieci, bliscy przestają nas interesować. Przytłacza nas jednak nie tyle sam ból, co nasze wyobrażenia. Wówczas sami sobie gotujemy klęskę.
Jean Dominique Bauby po kilku latach zmagań, walki o siebie i swoją godność, nauczył się porozumiewać ze światem. Jedno mrugnięcie oznaczało „nie", dwa - „tak". Dzięki temu nieskomplikowanemu systemowi znaków udało mu się napisać książkę o swoim życiu, której tytuł brzmi „Motyl i skafander". Zarówno książka, jak i film nie mają w sobie nic pretensjonalnego. Zawarto w nich bardzo prostą prawdę: niezależnie od tego, w jaki skafander zostaniemy wciśnięci przez życie, pozostanie w nas jeszcze coś tak pięknego i ulotnego jak motyl - niezbywalne piękno, moja godność, która nigdy nie zostanie zniszczona. To coś, o co warto walczyć.
o. Michał Adamski, dominikanin, duszpasterz, dyrektor Centrum Informacji o Sektach i Nowych Ruchach Religijnych. Ostatnio wydał „Przejść przez pustynię, czyli od rozpaczy do nadziei"
opr. aw/aw