Życie codzienne, obowiązki zawodowe - to nie przeszkoda, ale paszport w drodze do nieba!
Co łączy rzeźnika z lekarzem, piłkarza z księdzem, studenta z profesorem? Co wspólnego mają ludzie zajmujący najwyższe stanowiska w polityce, nauce z tymi, którzy zamiatają ulice czy myją toalety? A między przełożonym a podwładnym lub biznesmanem a bezrobotnym — czy znajdzie się wspólny mianownik?
Pozornie wydają się tak różni. A jednak jest coś, co posiadają jedni i drudzy. To skarb, który właściwie spożytkowany stanie się paszportem do nieba. A na granicy nikt nie będzie pytał, jakie zajmowali stanowiska i na ile opiewały ich konta bankowe. A może w ogóle ich nie mieli...
Tym wspólnym mianownikiem jest fakt, że bez względu na wykształcenie i pozycję społeczną każdemu została dana i zadana jego własna praca, obowiązki w domu i szkole, które mogą się stać przepustką do nieba.
— Łatwo się mówi — zaprotestują niektórzy. — A co, jeśli mimo wysiłków w szkole i chlubnych wyników na studiach otrzymaliśmy w dorosłość wilczy bilet o smutnej nazwie: bezrobocie. Otóż, to nie wyrok. To zaproszenie. Po pierwsze do tego, by powierzyć się Temu, który jest chlebodawcą wszystkich pracodawców. Po drugie, jest to wezwanie, by zdobyć przyjaciela, takiego prawdziwego, który będzie kołatał do różnych drzwi i wykorzystywał różne okazje, aby pracę nam załatwić. My do takiej przyjaźni rekomendujemy świętych, a zwłaszcza św. Josemarię Escrivę, założyciela Opus Dei, które kładzie nacisk na to, że praca jest drogą do świętości. Najpewniejszą metodą zawarcia tej przyjaźni jest... odmówienie np. 9-dniowej nowenny do tego świętego — o znalezienie dobrej pracy. O resztę nie musimy się martwić, bo przecież każdy wie, jakie koneksje mają święci. A po trzecie, jest to okazja, by uświadomić sobie, że bez względu na to, czy pracę już znaleźliśmy, czy jeszcze nie, jesteśmy robotnikami na Bożej roli i dzięki temu zawsze na tej ziemi mamy co robić.
Jeśli mamy pracę, to świętych przyjaciół możemy prosić o jej dobre wykonywanie. Nie jest trudno przecież narzekać na swój zawód, szefa, współpracowników, podwładnych. Prawdziwą sztuką jest przyjmować wszystko z miłością i tę miłość czynić. Św. Josemaria wzywał do tego, aby w prostocie i monotonii codziennych czynności odnajdywać tajemnicę wielkości i nowości. Chodzi tu o taką postawę serca, która niepozorne szczegóły dnia powszedniego uczyni sposobem wyrażenia naszej miłości: najpierw najlepszemu Ojcu (mogą to być np. ciche westchnienie, kiedy przechodzę uczelnianym korytarzem: dziękuję Ci, Boże, że dajesz mi studia, pracę, albo szybka myśl, gdy podnoszę długopis: niech cyfry, które stawiam, oddają Ci chwałę, lub milcząca modlitwa, gdy włączam komputer: niech ta praca będzie dla mnie pożytkiem doczesnym i wiecznym), a potem naszym bliźnim w konkretnej postawie pomocy (np. uśmiech do współpracowników na powitanie czy zastępstwo za koleżankę, której zachorowało dziecko).
Prawdziwym wyzwaniem jest traktowanie przeznaczonego nam na pracę czasu jako drogocennej perły. Nikt z nas nie może przecież wiedzieć, czy jutro też zjawi się w swojej szkole lub biurze, czy może zakosztuje już wiecznego odpoczynku. Warto zatem wykonywać codzienne obowiązki punktualnie, intensywnie i nie ustając. Pierwszym konkretnym sposobem wyzyskania chwili obecnej może być zadbanie o większy porządek i zorganizowanie. Warto zatem już wieczorem przygotować sobie plan następnego dnia, a potem odhaczać zrealizowane zadania. Pozwoli to uzyskać właściwe proporcje w powierzonych nam obowiązkach: życiu duchowym, rodzinnym, zawodowym i społecznym.
Nieraz słyszeliśmy słowa o tym, że warto wymagać od siebie, choćby inni od nas nie wymagali. Ciągle mogą jednak nachodzić nas wątpliwości: dlaczego i czy naprawdę? Pomocne może być przypomnienie, że skoro praca ma nas uświęcać, skoro ma być ofiarą miłą Panu, musi być godna Stwórcy. Szansą na nienaganne wykonanie naszych zadań jest postawienie w centrum naszego dnia Eucharystii. Jeśli dobrze ją przeżyjemy, nie sprawi nam trudności, by przez resztę dnia trwać przy Panu naszymi myślami i starać się pracować, jak On pracował, i kochać, jak On kocha.
Faktem jest, że Bóg naszych zajęć nie kwalifikuje jako małe czy wielkie. On patrzy na nasze intencje — na miłość, z jaką je wykonujemy. Choć naprawdę ważne jest, by pracy poświęcić się z całej siły, to trzeba mieć świadomość, że jest ona jedynie narzędziem naszego uświęcania i nigdy nie może być najważniejsza. I nawet jeśli jest tak, że wykonywana przez nas praca nie odpowiada naszym aspiracjom, wykonując ją sumiennie, z cierpliwą prośbą o jej odmianę, przybliżamy się do nieba.
Jak statki na morzu potrzebują latarni, by nie zagubić kursu, tak i nasze oczy potrzebują znaku, by dusza nie zmyliła kroku w drodze do nieba. Można umieścić krzyż (lub obrazek Maryi) tak, by często na niego spoglądać bez zwracania uwagi innych.
Musimy sobie zdawać sprawę, że jeśli chcemy przemieniać się dzięki naszej pracy, przystępujemy do walki, w której będziemy starać się o takie cnoty, jak: męstwo — by wytrwać w trudzie mimo zmęczenia, sprawiedliwość — by oddać każdemu, co mu się należy, roztropność — nie tylko, by wiedzieć, co należy czynić, ale by niezwłocznie to wykonać.
Dobrze jest mieć świadomość, że dobrze wykonywana praca zawodowa nie tylko dostarcza środków do utrzymania, ale może być pomocą dla innych, którzy zmagają się z przeciwnościami. Warto skorzystać z rady świętego przyjaciela i kiedy wykonamy już własną pracę, starać się niezauważalnie wspierać innych w ich zadaniach.
Jesteśmy chrześcijanami, a to, jak wykonujemy naszą pracę, jak spełniamy nasze obowiązki w domu czy szkole, może być reklamą Chrystusa. Wystarczy zwyczajnie żyć, starając się sumiennie wykonywać nasze zadania. Być lojalnym i wyrozumiałym wobec innych, a wymagającym wobec siebie. Radosnym dla innych, a umartwionym dla Boga.
CZAS START!
opr. mg/mg