Świętość to nie stąpanie 6 stóp nad ziemią, ale bycie człowiekiem, zmaganie się z codziennością i wyzwaniami, życie pełne fascynacji - dowodem na to jest życie bł. Piotra Jerzego Frassati'ego
Facet niezmiennie cichy, spokojny, dobrze ułożony, zawsze we wzorowo wyprasowanych spodniach, bez śladu pyłku pod paznokciem, gładko ogolony, subtelnie pachnący i rozprawiający stonowanym głosem na tematy neutralne - może się podobać najwyżej babciom i ciociom urządzającym wytworne imieniny w pokojach pełnych szkła. No i pewnej grupie kobiet, które godzą się z tym, że same będą musiały wbić gwóźdź albo przemalować ścianę. Ulubieniec cioci chyba nawet kół w rowerze po zimie nie napompuje. Ale za to jest grzeczny i miły. I jakoś tak się dzieje, że inni faceci mają czasem ochotę mu przyłożyć (nie popieram, ale wiem, że ochotę mają).
Święci rodzaju męskiego robią też czasem takie wrażenie (no dobra, nawet częściej niż czasem). Ale to w sumie nie ich wina, wypucowano ich tak już po śmierci. Nie wiem, co mieli i mają na myśli autorzy takich wymuskanych biografii, ale jeśli chcieli ostatecznie zniechęcić normalnego człowieka do świętości, udało im się to nad podziw.
„Przybyłem w stanie godnym pożałowania, brudny jak świnia”. Czy święty mógłby tak o sobie pisać? Piotr Jerzy Frassati mógł. Nie tylko to zresztą. Pisząc te słowa jednocześnie sobie popalał. To może chociaż nie pił? - zapyta niespokojna ciocia. Ale po cóż w takim razie targałby z kumplami tę wielką beczkę wina (zachowało się to jakże kompromitujące zdjęcie - ale żeby nie było, już był wtedy pełnoletni). Rzecz w tym, że pod wieloma względami nie różnił się od innych. I nie był żadnym chodzącym ideałem (te ciągłe poprawki na egzaminach). Ale był - o tak! - prawdziwym mężczyzną.
Po czym się takiego poznaje? Ma w sobie coś nieokiełznanego, nawet kiedy nosi garnitur; zawsze zostawia sobie pewien margines niezależności, nawet jeśli ma nad sobą dziesięciu przełożonych. To nie jest kwestia wykształcenia, zawodu czy sprawności fizycznej. I to się czuje. Po prostu. Bo koniec końców u faceta liczą się dokonywane wybory, odpowiedzialność, cywilna odwaga, a nie to, że sobie zaklął czy łap nie umył przed jedzeniem. Bycie prawdziwym mężczyzną nie jest sprzeczne z wolą Boga. Na tej drodze również się Boga spotyka. Frassati przecież spotkał.
„Istnieją w nas siły piękne i nieujarzmione” - to słowa św. Franciszka z Asyżu. Którego, nawiasem mówiąc, masa ludzi kojarzy głównie z kwiatkami i ptaszkami (chyba nie dotarło do nich, że ten człowiek uspokoił kiedyś wilka). Franciszek miał łeb i trafiał w sedno. Po co udomawiać coś, co wyrywa się ku wolności? Dużo ciekawiej jest szukać swojej prawdziwej drogi, nawet jeśli nie jest do końca bezpieczna czy przewidywalna. Przeżyć przygodę. I tam szukać Boga. Bo przecież nie leżąc przed telewizorem! Frassati to rozumiał.
Uwielbiał góry. A że Alpy miał blisko, kiedy tylko mógł, wspinał się na nie i to nie sam. Miał swoją paczkę takich samych zapaleńców. Napisał w liście: „Kiedy się idzie w góry, trzeba najpierw dojść do ładu ze swoim sumieniem, bo nigdy nie wiadomo, czy się wróci. A jednak przy tym wszystkim wcale się nie boję, raczej pragnę coraz bardziej piąć się na góry, zdobywać najzuchwalsze szczyty, doświadczać tej czystej radości, jakiej się tylko w górach doznaje”. Czyli można połączyć przygodę z wiarą. Ewangelizować też można niekonwencjonalnie. Frassati w tym celu założył z przyjaciółmi Stowarzyszenie Ciemnych Typów. Nie brzmi to może jak nazwa ruchu apostolskiego, ale z pewnością zdziałali więcej, niż gdyby nazywali się Grupą Sympatycznych Studentów albo Ruchem Aniołów Uśmiechu.
Zachowało się wspomnienie jednej z koleżanek, która przyglądała mu się podczas modlitwy. Był to podobno widok tak niezwykły, że dziewczyna nie potrafiła skupić wzroku na Najświętszym Sakramencie, tylko wciąż odwracała się w stronę Piotra. Można oczywiście powiedzieć, że się gapiła, bo był przystojny - ale inni koledzy potwierdzali, że Frassati modlący się naprawdę przyciągał uwagę.
Pomagał biednym i chorym. Nic dziwnego, prawdziwy facet umie pochylić się nad słabszymi. Frassati, który żył na maksa, i tutaj dawał z siebie wszystko. Wiecznie brakowało mu forsy, bo zawsze znalazł się ktoś, kto jej bardziej potrzebował. Jakby tego było mało, opiekował się tymi ludźmi, wręcz im usługiwał. I tak dorobił się choroby Heinego-Medina. Zaraził się od jednego z żebraków. Kiedy umarł, na pogrzebie zjawiło się prawie całe miasto. Przypuszczam, że jego rodzicom ze zdumienia wyszły na wierzch oczy, bo Piotr był w ich pojęciu synem raczej nieudanym. No cóż, bywa.
Religia może być rutyną i może być przygodą. Można bezmyślnie praktykować i można z zapałem szukać Boga. Człowiek jest wolny i może z tą wolnością zrobić wszystko, nawet zamknąć się w bezpiecznych czterech ścianach, gdzie największą ekscytacją będzie dramatyczny zwrot akcji w „Modzie na sukces”. Wybór... I tak dalej...
Gdyby John Eldregde o nim słyszał, na pewno dałby go do „Dzikiego serca” jako pozytywny przykład.
To jeszcze tylko uściślę:)
Piotr: ur. 6 kwietnia 1901 r., zm. 4 lipca 1925 r.
Patron: młodzieży, studentów, ludzi gór i Akcji Katolickiej
opr. mg/mg