Fragmenty II części książki "Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko" n.t. uprowadzenia i morderstwa
Czesław Ryszka Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko Tajemnica życia i śmierci |
|
Po kolacji i krótkim spotkaniu na plebani około godziny 21.00 Ksiądz Jerzy z Waldemarem Chrostowskim ruszyli w drogę powrotną do Warszawy. Nie eskortował ich, jak to miało miejsce rano, samochód z Bydgoszczy. Na propozycję wspólnego powrotu do Warszawy Ksiądz Jerzy nie wyraził zgody.
Około godziny 22.00 na szosie między Bydgoszczą a Toruniem, niedaleko miejscowości Górsk, samochód marki Golf prowadzony przez Waldemara Chrostowskiego został zatrzymany przez umundurowanych milicjantów ruchu drogowego, w rzeczywistości — jak się później okazało — funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Skorzystam tu z dokładnej relacji, złożonej przez Waldemara Chrostowskiego w procesie toruńskim.
Najpierw Chrostowski zobaczył z tyłu światła jadącego za nimi od dłuższego czasu samochodu. Zaniepokoił się, zwiększył prędkość. Ksiądz Popiełuszko powiedział: „Zwolnij, nie jedź na złamanie karku”. Zwolnił do 120 km/h. Samochód za nimi zaczął się zbliżać. Chrostowski powiedział do Księdza: „Jakiś wariat jedzie na długich światłach, ja nic nie widzę. Oślepia mnie. Ten człowiek nie ma wyobraźni”.
Faktycznie, światło padało mu na twarz, dlatego dodał gazu i odskoczył, a potem wrócił do poprzedniej szybkości. Uczynił tak około trzech razy. Potem zrezygnował, zdecydowali, że trzeba tamtego przepuścić i mieć święty spokój. Zwolnił do 90, może do 80 km/h. Samochód jadący z tyłu zbliżył się. Podjeżdżając, zamrugał światłami. Chrostowski zwolnił więc do 70 km/h, żeby mu pozwolić na spokojne wyprzedzenie. Kiedy samochody zrównały się ze sobą, zobaczył, że ktoś w mundurze daje sygnały latarką z czerwonym światłem do zatrzymania się.
Ksiądz Popiełuszko powiedział: „Zwolnij, bo to jakaś kontrola. Zobaczymy, co to jest”. Duży fiat wyprzedził ich, a następnie zatrzymał się po prawej stronie. Chrostowski, mijając go, zauważył funkcjonariusza w mundurze służby ruchu drogowego, który wcześniej machał latarką. Ksiądz powiedział: „Stań, bo będą kłopoty”. Kierowca odpowiedział, że lepiej się nie zatrzymywać w lesie, Ksiądz Jerzy nalegał jednak, aby stanąć. Chrostowski tak więc zrobił. Uchylił nieco okno i czekał. Kiedy funkcjonariusz podszedł do samochodu, opuścił okno do połowy. Funkcjonariusz zasalutował, poinformował, że będzie kontrola drogowa. Powiedział: „No cóż, panie kierowco, z taką szybkością się jedzie?” — czy coś w tym sensie.
Chrostowski nie wiedział, co odpowiedzieć. Podał dokumenty do kontroli przez otwarte okno. Zauważył, że jakiś cywil podszedł do funkcjonariusza z tyłu i powiedział: „Kluczyki, kluczyki!”. Funkcjonariusz zareagował od razu: „Poproszę także o kluczyki, bo będzie pan dmuchał w balonik”. Kierowca wyjął je machinalnie, ale coś go wówczas tknęło, ponieważ nigdy żaden funkcjonariusz w takiej sytuacji nie prosił o kluczyki. Podając je, zawahał się. Gdy ten to zauważył, wyrwał mu je z ręki. Potem Chrostowski usłyszał: „Panie kierowco, niech pan wysiądzie i przejdzie do naszego samochodu. Będzie pan dmuchał w balonik”.
Wysiadł z samochodu i skierował się do fiata. Usiadł z przodu, czekając na próbę trzeźwości. W samochodzie było ciemno. Wtedy kierowca powiedział do niego: „Dawaj rękę!”. Pomyślał, że poda mu balonik do dmuchania. Wyciągnął lewą rękę i wtedy trzasnęły kajdanki. Zdziwił się. Na żądanie: „Dawaj drugą!”, podał prawą rękę. Kierowca fiata się przechylił i skuł go kajdankami. „Kajdanki do próby trzeźwości?” — zapytał Chrostowski. „Co się dzieje? O co chodzi?”.
Odpowiedzi nie otrzymał. Trzasnęły tylko drzwi samochodu. Ktoś wsiadł. Za chwilę czyjeś ręce zaczęły mu wpychać ręcznik w usta. Usłyszał: „Otwórz szeroko usta, bo i tak wepchnę ci tę szmatę”. Rozchylił wargi. Ręce miał skute i bał się uszkodzenia ciała. Uważał, że szarpanie się i tak nic nie pomoże. Wolał sam otworzyć usta i kontrolować wkładanie knebla przez uciskanie go językiem. Poczuł coś śmierdzącego, udając, że się dusi, zaczął charczeć. Tamten przestał wpychać knebel. Powiedział: „A to wystarczy”.
Potem oprawca podał kierowcy fiata pistolet. Chrostowski usłyszał: „Odbezpiecz! Trzymaj go, niech się nie rusza!”. Powiedział też, że idzie po Popiełuszkę.
Chrostowski zobaczył dwóch cywili podchodzących do golfa. Ksiądz Popiełuszko otworzył drzwi samochodu. Wysiadł. Chwilę rozmawiali, idąc w kierunku fiata. Ksiądz szedł w środku. W pewnym momencie, kiedy znajdowali się w połowie drogi, Ksiądz Jerzy się zawahał. Wówczas obydwaj cywile złapali go za rękawy sutanny i szarpnęli do przodu. Po tym szarpnięciu ksiądz szedł spokojnie. Kiedy zbliżyli się do fiata, Chrostowski usłyszał głos oburzonego kapłana: „Panowie, jak wy mnie traktujecie, jak można tak postępować?!”.
Mężczyźni skierowali się na tył samochodu. Chrostowski był przekonany, że posadzą księdza na tylnym siedzeniu. Nagle usłyszał głuche uderzenie, jakby ktoś uderzył pałką w nabity worek mąki. Po tym dzwięku zauważył reakcję kierowcy: wstręt, spięcie, skurczenie się. Zdał sobie sprawę, że Ksiądz Popiełuszko został uderzony i to był ludzki odruch kierowcy. Pomyślał, że istnieje cień nadziei na wyjście z tej sytuacji.
Już wiedział, że stała się rzecz okropna, że Ksiądz Popiełuszko został ogłuszony albo nawet zabity. Poczuł, że do bagażnika auta wrzucono coś ciężkiego. Zdał sobie sprawę z tego, że ma do czynienia z bandytami. Uświadomił też sobie, że w tej sytuacji musi zachować spokój, nie szamotać się. Musiał czekać na jakąś zmianę sytuacji. Tylko to mu pozostało.
W tym czasie dwaj mężczyźni otworzyli drzwiczki samochodu i wsiedli do środka. Polecili kierowcy, aby ruszał szybko, na pełnym gazie. Przejchawszy około 300 m, jeden z napastników siedzących z tyłu założył Chrostowskiemu sznurek na szyję, mówiąc przy tym: „Założymy ci sznureczek, abyś mordy nie darł na ostatnią drogę”.
Jeden z siedzących z tyłu mężczyzn ze złością zwrócił się do kierowcy, każąc skręcać mu w pierwszą przecinkę leśną. Mówił to w taki sposób, aby Chrostowski zrozumiał, że to jego ostatnia droga, że tylko minuty dzielą go od śmierci. Kierowca Księdza Jerzego początkowo planował chwycić kierownicę i spowodować wywrotkę. Pomyślał jednak, że jeśli ksiądz jest w bagażniku, a żyje, to z tego wypadku nie wyjdzie cało.
Zdecydował, że wyskoczy z samochodu w miejscu, gdzie będą jacyś świadkowie. Pochylił się do przodu. Małym palcem prawej ręki wymacał klamkę drzwi. Nie zwrócono uwagi na to, co robi. Pochylony, obserwował drogę. Zobaczył, że przed nimi jedzie „maluch”, fiat 126p. Wyprzedzili go. Potem zauważył dwóch mężczyzn stojących przy motocyklu. Uznał, że ma już trzech świadków. Błyskawicznie otworzył barkiem drzwi. Rzucił się na jezdnię, głową do przodu. Skoczył przy szybkości około 110 km/h, w świetle reflektorów „malucha”, chciał, żeby go widziano.
Zetknięcie się z ziemią nie było przyjemne. Przejechał poślizgiem, zwinął się w kłębek i potoczył. Jakoś się pozbierał, zerwał na nogi. Zauważył, że na jednym ręku ma odpięte kajdanki. Usiłował zatrzymać fiata 126p, ten jednak uciekł, objeżdżając go poboczem. Była to dla Chrostowskiego szokująca reakcja. Wtedy przypomniał sobie dwóch mężczyzn przy motocyklu. Podbiegł do nich, mówiąc, żeby któryś wsiadł na motor i ścigał fiata. Przyszło mu też do głowy, aby wrócić i sprawdzić, czy Księdza nie ma przy golfie. Mężczyźni odmówili, motocykl był zepsuty. Wtedy zobaczył oświetlony duży budynek, pobiegł do niego przez pola. Na parterze nie zastał nikogo. Wyżej siedziała grupa mężczyzn. Powiedział, że musi zadzwonić. Zaprowadzili go na portiernię, gdzie była jakaś kobieta, której poprzednio nie zauważył. Wytłumaczył jej, że doszło do napadu, że porwano Księdza Popiełuszkę. Chciał dzwonić do Kurii, ewentualnie do Episkopatu. Kobieta próbowała odnaleźć numer w książce telefonicznej. Na próżno. W niedługim czasie przyjechała karetka pogotowia. Lekarz chciał mu opatrzyć zranienia, Chrostowski prosił jednak, aby w pierwszym rzędzie zawiadomić Kościół i milicję, żeby zaczęli poszukiwania księdza, a dopiero potem zająć się nim.
Jak się okazało, Chrostowski dotarł do recepcji Wojewódzkiego Ośrodka Postępu Rolniczego w Przysieku. Stamtąd, wezwaną telefonicznie karetką, pojechał do toruńskiej parafii Najświętszej Maryi Panny. Dopiero wtedy ksiądz proboszcz Józef Nowakowski zawiadomił o całym zajściu Rejonowy Urząd Spraw Wewnętrznych w Toruniu.
Wezwani funkcjonariusze odnaleźli porzuconego volkswagena golfa. Po Księdzu Jerzym nie było śladu. Natychmiast zaczęto przeszukiwać lasy w okolicach Górska. W wizji lokalnej, przeprowadzonej następnego dnia, uczestniczył Waldemar Chrostowski.
Z przesłuchań esbeków w procesie toruńskim wiadomo, że po kilkunastu kilometrach funkcjonariusze zatrzymali się w lesie, bowiem zauważyli, że samochód jest niesprawny. Ksiądz Jerzy podczas postoju wydostał się z bagażnika i próbował uciekać. Schwytano go, bito aż do utraty przytomności i ponownie zamknięto w bagażniku.
Podczas drogi z Torunia do Włocławka Ksiądz Jerzy nadal próbował się uwolnić. Dlatego zatrzymano się na polnej drodze, grożono mu bronią, bito pałkami, a gdy stracił przytomność, związano mu ręce i nogi. Po przejechaniu następnego odcinka drogi, zatrzymano się przy wiślanym zalewie we Włocławku. Założono księdzu tampon utrudniający oddychanie, na szyi związano pętlę tak, aby każda próba wyprostowania nóg, powodowała duszenie. Do nóg przywiązano — wcześniej przygotowany — worek z kamieniami. Jeszcze żywego zabójcy wrzucili do wody.
To była osobista droga krzyżowa Księdza Jerzego. Jej stacje to: pojmanie, znieważanie, bicie, masakrowanie, wiązanie sznurami, kneblowanie ust do utraty tchu, wpychanie do bagażnika, wiązanie kamieni do nóg, wrzucenie umęczonego, skatowanego, jeszcze żywego do wiślanego zalewu na tamie pod Włocławkiem. Można mieć pewność, że przez myśl przemknęły mu zapewne słowa, które ciągle powtarzał w kazaniach: „Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”.
A może ostatni etap tej drogi był inny? Może Ksiądz Jerzy zginął gdzie indziej, w innych okolicznościach? Może jego droga krzyżowa była jeszcze cięższa? Tajemnica jego męczeńskiej śmierci budzi grozę.
W „Tygodniku Solidarność” (nr 43 z 23 X 2009) Zbigniew Branach w tekście Zniszczyć Chrostowskiego pisze, że Polacy nigdy nie mieli dowiedzieć się, gdzie jest ciało kapelana „Solidarności”. Scenariusz wykonania egzekucji uwzględniał także śmierć towarzyszącego mu kierowcy. Dlatego oficerowie MSW włożyli do bagażnika auta dwa worki z kamieniami, przeznaczone do obciążenia ciał ofiar, żeby nie wypłynęły po utopieniu. Scenariusz zakładał więc podwójną zbrodnię. Potwierdził to w procesie Leszek Pękala.
Niestety, perfekcyjnie przygotowany plan zabójców z MSW zburzył kierowca, a zarazem prywatnie przyjaciel Księdza Popiełuszki — Waldemar Chrostowski. On także powinien był zginąć, aby sprawcy — jak zawsze — pozostali nieznani. Skoro Chrostowski uciekł, sprawcy podjęli próbę tuszowania kulis zbrodni. Stąd pojawił się list do Kurii Warszawskiej z żądaniem okupu w wysokości 50 tysięcy dolarów za żywego (rzekomo) księdza. Wszystko wskazuje na to, że operacji patronował generał Kiszczak, który usprawiedliwiał zabójców w rozmowie z arcybiskupem Bronisławem Dąbrowskim, sekretarzem generalnym Episkopatu Polski. Tłumaczył jakoby „nie chcieli zabić, lecz jedynie dokuczyć księdzu, ponieważ nie mogli wytrzymać nerwowo jego działalności, nie mogli ścierpieć niezgodnej z prawem działalności politycznej księdza Popiełuszki”. On zaś, generał Kiszczak, próbował ich pohamować, ale bez skutku. Również on rzucił cień podejrzenia na Waldemara Chrostowskiego, posądzając go jeśli nie o współpracę, to o jakiegoś rodzaju kooperację z wykonawcami zbrodni, czyli jego podwładnymi.
To fakt, zabójcy nie przewidzieli ucieczki Chrostowskiego, nie byli przygotowani na taką ewentualność. Ściganie uciekiniera łączyło się ze zbyt dużym ryzykiem. Na szosie panował ruch. Za samochodem porywaczy jechało inne auto. Trudno jednak podejrzewać Chrostowskiego o jakąś dwuznaczną rolę, skoro był najważniejszym świadkiem podczas procesu. A także jedynym żywym pokrzywdzonym.
opr. aw/aw