Spowiednik mimo woli

Jan Maria Vianney został beatyfikowany przez papieża Piusa X w 1905 r. a kanonizowany dwadzieścia lat później przez Piusa XI. W 1929 r. ogłoszono go patronem wszystkich proboszczów

W XIX w. Ars było małą miejscowością, liczącą zaledwie 230 mieszkańców. Do znajdującego się na obrzeżach małego kościółka przychodziło kilka osób, dlatego nie było tam nawet parafii. Młody kapłan Jan został tam mianowany proboszczem po trzech latach spędzonych w oddalonym ok. 30 km Ecully. Zapewne nie spodziewał się, że w tym miejscu spędzi 41 lat swojego życia Młodość

Jan Vianney urodził się w 1786 r., we wsi nieopodal Lyonu. W 1799 r., podczas Rewolucji Francuskiej, potajemnie przystąpił do Pierwszej Komunii. Były to dość ciężkie czasy dla Kościoła katolickiego - prześladowano księży, utrudniano spełnianie praktyk religijnych i sprawowanie kultu. Rewolucja miała też negatywny wpływ na szkolnictwo - m.in. zamykano szkoły parafialne - dlatego młody Vianney nauczył się czytać i pisać dopiero, gdy miał 17 lat. Powołanie Jana kształtowało się od młodości, w dużej mierze pod wpływem znajomego proboszcza, u którego przez dziesięć lat pobierał lekcje łaciny. Niestety bezskutecznie. Nauka nigdy nie była jego mocną stroną.

W młodości Jan Vianney zapadł na ciężką chorobę, która uchroniła go od wojska, ale nie przeszkodziła mu wstąpić do wyższego seminarium duchownego w Lyonie. Klerykiem został w 1811 r. Wątłe zdrowie i duże problemy w nauce sprawiły, że dwa razy był usuwany z listy alumnów. Jednak ostatecznie - głównie dzięki interwencji swojego proboszcza - został dopuszczony do świeceń kapłańskich. W wieku 29 lat, w 1815 r. został księdzem. „Myślę - powiedział później po latach - że Pan chciał wybrać najbardziej ograniczonego człowieka ze wszystkich parafii, aby dać najwięcej dobra. Nie znalazł nikogo gorszego na moje miejsce, okazał więc swoje wielkie miłosierdzie mnie". Przez trzy lata był w Ecully wikariuszem, potem został przeniesiony do Ars.

W Ars-en-Dembes

Żył bardzo biednie. Za łóżko służyły mu zwykłe deski, sypiał zaledwie po kilka godzin -niekiedy tylko dwie, trzy. Dużo czasu spędzał na modlitwie przed Najświętszym Sakramentem, a kiedy w 1824 r. otwarto w wiosce szkołę, zaczął katechizować.

Powoli zjednywał sobie ludzi swoją uprzejmością i otwartością. Garstka wiernych, którzy przychodzili na odprawiane przez nowego księdza Msze, szybko przekształciła się w sporą grupę ludzi. Co ich tak przyciągało? Być może prostota nowego księdza, jego radykalny styl życia: drastyczne posty (po jakimś czasie zakazane przez biskupa i lekarza), umartwienia, sypialnia urządzona w piwnicy, potargane spodnie wystające spod sutanny... A może po prostu jego głęboka wiara? Tak czy inaczej, widząc, że ks. Vianney „nieźle sobie radzi", miejscowy biskup zdecydował, by utworzyć w Ars parafię.

Z miesiąca na miesiąc kościółek zapełniał się coraz bardziej. Ludzie przychodzili już nie tylko w niedzielę i święta, ale też w dni powszednie. Rosła też liczba przystępujących do sakramentów... Z zewnątrz wszystko wyglądało imponująco, parafia się rozrastała i tętniła życiem, jednak młody ksiądz widział to inaczej. Bardziej przejmował się tymi, którzy wciąż byli poza Kościołem, niż tymi, których udało mu się do niego przyprowadzić. Uważał, że się nie nadaje, że za mało się stara. Chciał zrezygnować z bycia proboszczem. Kiedy jego prośby o przeniesienie okazały się bezskuteczne, uciekł nawet do klasztoru. Wszystko to nadaremnie. Posłuszny biskupowi, musiał powrócić do Ars...

Niezmiennie narzucał sobie bardzo surową dyscyplinę. Wstawał o 1.00 w nocy i szedł do kościoła, by modlić się przed Najświętszym Sakramentem. Już wtedy czekały na niego kobiety, potrzebujące spowiedzi. Jeśli widział, że penitentek jest dużo, po pół godzinie wchodził do konfesjonału i zaczynał spowiadać. Zimą, kiedy tłum był mniejszy, mógł się dłużej modlić. Spowiedzi słuchał do 6.00 rano, potem odprawiał Mszę św. a po niej przez długi czas trwał w dziękczynieniu. Gdy przychodził do zakrystii, też nie miał chwili wytchnienia. Błogosławił medaliki, różańce, święte obrazki, a następnie spowiadał mężczyzn. O godzinie 10.00 odmawiał brewiarz i po ok. dwudziestu minutach wracał do spowiadania; o 11.00 znów miał „przerwę" na katechizowanie dzieci. Około południa, mimo czekających na spotkanie z nim ludzi, zamykał się w zakrystii, potem wracał do kościoła spowiadać kobiety (do 17.00) i mężczyzn (do ok. 20.00). Jeśli ktoś pozostał jeszcze w kościele, to wspólnie z proboszczem mógł odmówić różaniec i modlitwę wieczorną. Na plebanię ks. Vianney wracał przed 21.00 i jeszcze przez godzinę spotykał się z wiernymi. Potem modlił się i szedł spać. Po trzech godzinach wstawał...

Uzdrawiał duszę i ciało

Nic dziwnego, że do Ars przybywało coraz to więcej ludzi. Przyciągały ich zwłaszcza informacje o spowiedniku, który potrafi przenikać ludzkie sumienia. Mówiono też, że w Ars dzieją się cuda. Oto jedna z historii: siostra Dozytea, zakonnica z domu Opatrzności w Vitteaux, chorowała na płuca, lekarze nie dawali jej wiele szans na przeżycie. Zauważywszy zakonnicę wśród tłumów, ks. Vianney pozwolił jej przystąpić do konfesjonału poza koleją. »Dlaczego - zapytał - pragniesz odzyskać zdrowie, siostro?« A gdy podała swe powody rzekł: »Dobrze więc, idź pomodlić się o zdrowie do kaplicy świętej Filomeny, a ja tymczasem tu pomodlę się za ciebie«. Udała się więc siostra Dozytea do kaplicy i w tej samej chwili poczuła, że została uzdrowiona. Było to w maju 1853 r. Wspomniana zakonnica miała wtedy dwadzieścia pięć lat. Po tym wydarzeniu żyła jeszcze sześćdziesiąt cztery. Nic dziwnego, że słysząc takie opowieści, ludzie chcieli zobaczyć na własne oczy tego niezwykłego kapłana.

Ksiądz Vianney przyjmował codziennie około 300 osób, spowiadał czasem nawet po kilkanaście godzin, bez przerwy, w ciągu roku miał ok. 30 tys. penitentów. Łącznie przez 41 lat przewinęło się przez Ars około miliona ludzi.

Niewygodne słowa

„Grzech wyrywa nas z nieba i rzuca w przepaście piekła. A mimo to lubujemy się w nim!" - tłumaczył swoim parafianom. - „Cóż za szaleństwo! Gdybyśmy dobrze sobie z tego zdawali sprawę, żywilibyśmy taki wstręt do grzechu, że nie bylibyśmy w stanie go popełnić. (...) Spójrzcie na Ukrzyżowanego Pana i powiedzcie sobie: oto, ile kosztowało Go odkupienie zniewagi, jaką moje grzechy wyrządziły Bogu. Wpatrujmy się w krzyż i zobaczmy, jakim złem jest grzech i jak bardzo winniśmy go nienawidzić".

Ludzie słuchali jego słów, ale był też i tacy, którym nauczanie Vianneya się nie podobało. W Ars zaczęto szemrać, że proboszcz jest nietolerancyjny, za surowy i niepotrzebnie wtrąca się w prywatne życie ludzi. Wielu parafian, zwłaszcza tych, którzy nie dostali rozgrzeszenia, plotkowało na temat spowiednika i rozsiewało o nim nieprawdziwe informacje. Proboszcz czuł się gnębiony do tego stopnia, że pod koniec życia stwierdził: „Gdybym wiedział w chwili przybycia do Ars, jakie czekały tam na mnie cierpienia, umarłbym w jednej chwili".

Dożył 73 lat, zmarł w 1859 r. W pogrzebie skromnego proboszcza wzięło udział ok. 300 kapłanów i ok. 6 tysięcy wiernych. Do końca swoich dni, nawet gdy już schorowany i wycieńczony leżał w łóżku, spowiadał ludzi przyjeżdżających do niego specjalnie z dalekich stron. Swoim wiernym służył nie tylko sprawując sakramenty, ale również pokutując w ich intencji. Do śmierci.

Jan Maria Vianney został beatyfikowany przez papieża Piusa X w 1905 r. a kanonizowany dwadzieścia lat później przez Piusa XI. W 1929 r. ogłoszono go patronem wszystkich proboszczów.

Beata Legutko

opr. ab/ab

List
Copyright © by Miesięcznik List 1/2012

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama