Handel lewymi fakturami kwitnie, bo nikt nie chce płacić wysokich podatków. Kupowanie nieistniejących kosztów przestanie być opłacalne dopiero po ich radykalnej obniżce.
Drogi podatekHandel lewymi fakturami kwitnie, bo nikt nie chce płacić wysokich podatków. Kupowanie nieistniejących kosztów przestanie być opłacalne dopiero po ich radykalnej obniżce. Obecnie przedsiębiorcy płacą 30% podatek od osób prawnych i 20% od dywidendy. Łącznie oddają fiskusowi około 44% swoich dochodów. Lewa faktura kosztuje do 15% kosztów, do tego trzeba doliczyć 10% ryzyko. Interes przestałby się opłacać, gdyby podatek korporacyjny spadł do 25%, a ten od dywidendy został zniesiony. Nieistniejący koszt wart jest na rynku 5-15% prowizji od takiej transakcji. Wszystko zależy od renomy sprzedającego lewe faktury, wysokości "lewego kosztu" oraz rabatów, udzielanych stałym klientom. Właściciel firmy sam decyduje o sposobie na zapłacenie niższego podatku. Może zamówić kosztowną analizę rynku lub przeprowadzenie drogiej kampanii reklamowej. Dla firmy o większych zyskach wynaleziono bardziej wyszukane metody, np. sprzedaż akcji na giełdzie ze stratą kilkuset tysięcy złotych. Ważne jest tylko to, by fikcyjne wydatki można było zaliczyć do kosztów uzyskania przychodu. Bo przecież im większy koszt, tym mniejszy podatek. Jakie ryzyko ponosi przedsiębiorca kupujący lewą fakturę? Za oszustwo podatkowe sąd może wymierzyć nawet wielomilionową grzywnę, a nawet ukarać więzieniem. Wcześniej jednak urzędnik skarbowy musiałby udowodnić, że naprawdę takie koszty nie miały miejsca (pisaliśmy o tym w BM 2/2000). Ostatnie zmiany w linii orzecznictwa Naczelnego Sądu Administracyjnego jeszcze bardziej utrudniają fiskusowi wykrywanie machinacji podatników. Jedynym sensownym sposobem na ograniczenie handlu lewymi kosztami nie jest walka z jego skutkami, a likwidacja przyczyny. Po prostu trzeba obniżyć podatki. Dla biznesmena kupującego lewy koszt najważniejsza jest jego wysokość. Na wolnym rynku o cenie towarów decydują prawa podaży i popytu. I o ile z wyceną kupionej przez firmę działki budowlanej nie powinno być problemów, to z usługą reklamową może być trudniej. Bo ile jest warte wymyślenie hasła reklamowego "Czytam Dobry Dziennik, bo lubię"? Jedynym miernikiem wartości jest to, ile chce za nią zapłacić klient. A przedsiębiorca poszukujący nieistniejących kosztów da jak najwięcej. Czy więc np. 100 tys. złotych to dużo czy mało? A przecież wymyślenie takiego hasła i napisanie do niego kampanii reklamowej nie zajmie przeciętnie kreatywnej osobie dużo czasu. Na dodatek nie ma przepisów, które w wypadku wykonania takiej usługi nakładałyby obowiązek przechowywania jej przedmiotu. Trudno sobie np. wyobrazić, aby przedsiębiorca przechowywał projekty, które mu się nie spodobały. Przepisy mówią tylko o tym, by operacje były uzasadnione prowadzoną działalnością gospodarczą. I w tym momencie dopiero wkracza do akcji organ skarbowy. Będzie chciał udowodnić, że nasz przedsiębiorca kupił nieistniejący koszt, a nie usługę renomowanej agencji reklamowej. Tylko jak urzędnik ma to zweryfikować, skoro dokumentacja już dawno wylądowała w koszu? Do tej pory sposobem na walkę z tak doskonałą zbrodnią było podważanie celowości poniesienia kosztów. Urzędnik skarbowy mógł zanegować wydatki na kampanię reklamową, która jego zdaniem nie miała znaczenia dla poprawy wyników finansowych, a jedynie obniżała zysk, a co za tym idzie - podatek. Sprzyjało temu orzecznictwo NSA. Jednakże od drugiej połowy lat 90. sytuacja zaczęła się zmieniać. W doktrynie prawa podatkowego przełamany został pogląd, iż pomiędzy kosztem a przychodem musi istnieć konieczny i wyraźny związek. - Stwierdzenie, że wydatek jest wtedy celowy, gdy przynosi przychód, pomija w ogóle ryzyko w prowadzeniu działalności i wyklucza ponoszenie strat, tak więc jest błędne - brzmiała sentencja jednego z wyroków NSA. To wytrąca urzędnikom fiskusa najważniejszą broń z ręki i staje się dobrą pożywką dla rozwijania procederu handlu lewymi fakturami. Czyżby więc NSA ułatwiał tworzenie pozornych kosztów i tą drogą chciał wpłynąć na obniżenie podatków? Z pewnością nie. Chodziło o ochronę interesów uczciwych przedsiębiorców, którzy działają w oparciu o kupowane informacje ekonomiczne. Wyobraźmy sobie sytuację, w której dynamicznie rozwijająca się sieć barów kanapkowych wchodząca na rynek, zamawia w profesjonalnej agencji konsultingowej badanie tego rynku. Z analizy jednoznacznie wynika, że nie należy tam wchodzić. Przedsiębiorca działając racjonalnie rezygnuje. Poniósł koszt, nie osiągnął przychodu. Udało mu się jedynie uniknąć prawdopodobnej straty. Tak więc każdy musi przyznać, że przesłanki, jakimi kierowali się sędziowie, są racjonalne i zorientowane prorynkowo. Drugą stroną medalu jest utrudnienie pracy fiskusowi i pośrednio sprzyjanie wyrzucaniu do kosza projektów kampanii reklamowej oraz ponoszenia nieistniejących kosztów. Jedynym ograniczeniem dla tego procederu tak naprawdę jest konieczność ponoszenia straty przez sprzedającego lewą fakturę albo posiadania zwolnień podatkowych. To nie jest proste i skutecznie zawęża krąg potencjalnych "dawców". Bezradnemu urzędnikowi skarbowemu niewiele może pomóc nawet zmiana przepisów. Materia jest tak delikatna, że trudno stworzyć narzędzia pozwalające odróżniać realne koszty wydane na rzetelne badania rynku od pozornych, poniesionych na bezwartościową analizę. Może jednak spróbować inaczej. Działania te służą zmniejszeniu podatku. Utnijmy więc łeb hydrze i obniżmy go ustawowo! Pierwsze jaskółki już są. Konsekwentnie obniżany podatek dochodowy od osób prawnych w ciągu pięciu lat spadł o 10%, a ostatnio wysunięto propozycję obniżenia daniny od dywidendy o 5%. Wpływy do budżetu mogą być zastępowane dochodami z podatków pośrednich. Jeśli tempo zostałoby utrzymane, to kto wie, czy za 5-7 lat handel lewymi fakturami nie trafiłby na śmietnik historii. Wszystko w rękach polityków.
opr. MK/PO |