Gdy menedżer chce za wszelką cenę utrzymać władzę, w firmie może się rozwinąć wirus fordozy.
Prywatny folwark prezesaJarosław ZgudGrubo myli się jednak ten, kto uważa, iż fordozę spotka tylko w dużych i starych organizacjach Gdy menedżer chce za wszelką cenę utrzymać władzę, w firmie może się rozwinąć wirus fordozy. Pozornie pomoże mu rządzić, ale na dłuższą metę zniszczy najpierw komunikację i zaufanie wśród pracowników, a potem całą organizację Kiedy Tomasz po raz pierwszy pojawił się w nowej pracy, od razu stwierdził, że coś jest nie tak. Koledzy w firmie przypominali postacie z orwellowskiego "Roku 1984": nieufni, mrukliwi i samotnie pracujący na uboczu. Gdy chciał wspólnie podjąć jakąś decyzję, cokolwiek przedyskutować, napotykał mur milczenia i zdziwionych spojrzeń. Na każde bardziej wnikliwe pytanie odpowiadano wzruszaniem ramion lub rozkładaniem rąk. Nic nie było jasne i pewne. Każdy za to z niepokojem wypatrywał oznak pochwały lub nagany ze strony przełożonych. Atmosfera braku zaufania i ukrytych, podskórnych konfliktów stawała się nie do wytrzymania. Tomasz trafił w sam środek epidemii choroby organizacyjnej, zwanej "fordozą". Divide et impera "Dziel i rządź" to zasada, której stosowanie pomagało przez wiele stuleci utrzymać władzę Rzymu na obrzeżach Cesarstwa, jak i w samym mieście. Doświadczenia Imperium wykorzystywali też skwapliwie kolonialiści, doprowadzając do kłótni i waśni plemion z zajętych przez nich terenów, oraz wszelkiej maści totalitaryści, na czele ze Stalinem. Jest to patologiczna pozostałość centralistyczno-autokratycznego stylu zarządzania personelem, dominującego u nas w niedawnej przeszłości. Jej głównym rysem jest poważnie zaburzona komunikacja pomiędzy współpracownikami, której towarzyszy klimat niepewności i niepokoju, najczęściej umiejętnie podsycany przez szefów. Ponieważ oficjalne kanały informacji szwankują, pojawiają się dodatkowe objawy: mnożące się plotki, pomówienia, donosy, które jeszcze bardziej komplikują sytuację i stają się pożywką do rozwoju tzw. zimnych, czyli ukrytych konfliktów oraz do wzrostu nie-zdrowej rywalizacji. W ostrym stadium choroby wszelkie decyzje podejmuje w zasadzie tylko przełożony. Jedynie on ma pełne informacje i ogląd sytuacji w firmie, a współpracownicy prowadzą ze sobą podjazdową wojnę. Grubo myli się jednak ten, kto uważa, iż fordozę spotka tylko w dużych i starych organizacjach. Jest ona bowiem bardzo zaraźliwa i pojedyncza osoba, zwłaszcza z wyższego szczebla zarządzania, potrafi ją przenieść z jednej firmy do drugiej. Dlatego choroba ta zdarza się także w młodych zespołach, gdzie dodatkowo przez pewien czas potrafi się rozwijać bezobjawowo. - Gdy trafiłam do tej pracy parę lat temu, kierownictwo nawoływało do integracji redakcji. Za duże pieniądze organizowano wyjazdy weekendowe, proponowano wspólne wyjścia na basen itd. Kiedy rzeczywiście się zaprzyjaźniliśmy, "góra" zmieniła front - opowiada Katarzyna, dziennikarka jednej z dużych ogólnopolskich gazet. - Może przestraszyli się, że tracą władzę, a może ktoś im naopowiadał, że dobre relacje obniżają efektywność naszej pracy, w każdym razie zaczęto nas rozsadzać do różnych pokoi, wzajemnie podburzać i tworzyć atmosferę walki: jak kogoś nie zjem, to on zje mnie. W rezultacie sporo dziennikarzy z gazety odeszło, co z pewnością nie poprawiło efektywności. Wirus podstępnie zaatakował młody i prężny zespół, powodując jego degradację. Podobne przeżycia spotkały swego czasu personel Optimusa, zmuszony do "wyścigu szczurów". Powodów pojawienia się fordozy może być wiele. W firmach o przestarzałej strukturze i metodach zarządzania menedżerowie poprzez zawłaszczenie "strategicznych" danych starają się utrzymać nadwątloną władzę. Skłócenie i niedoinformowanie personelu stanowi dla nich pretekst, by się nim "po ojcowsku zaopiekować", czyli zająć się sprawami podwładnych bez udziału tych ostatnich. opr. MK/PO |