O Pawle Łukaszce, hokeiście i olimipjczyku, dziś - księdzu archidiecezji krakowskiej
- Wiele pozostało mi wspomnień z tamtych chwil, ale jedno jest zawsze żywe w moim sercu i pamięci: to wdzięczność Panu Bogu za to, że mogłem kiedyś być polskim olimpijczykiem. Najpiękniejszym i najcenniejszym wspomnieniem tamtych igrzysk jest trud i wysiłek ciała i duszy. Bez tego trudu i wysiłku nie byłbym tym, kim dziś jestem-mówi o sobie ksiądz Paweł Łukaszka, hokeista, 27-krotny reprezentant Polski i jedna z najbarwniejszych postaci polskiego sportu. A także wyjątkowy kapłan.
Paweł wyjechał z bramki i wówczas napastnik przeciwników Andrzej Zabawa oddał bardzo mocny strzał. Usłyszał świst krążka lecącego koło głowy. Kątem oka zauważył drgnięcie siatki w bramce, ale sędzia gola nie uznał. - Podjechał do mnie Zabawa i mówi: „Paweł, przecież jesteś ministrantem i lektorem, więc przyznaj się i powiedz, że była bramka!". Odpowiedziałem: „Tak, był gol". Sędzia wskazał na środek. Przegrywaliśmy 0:3 - tak ksiądz Paweł Łukaszka wspomina jedno z najważniejszych spotkań w swojej karierze. To był ligowy mecz Podhala Nowy Targ z Zagłębiem Sosnowiec. Po tym golu do bramki Podhala wjechał zmiennik Łukaszki. I wtedy karta odmieniła się całkowicie. Koledzy Łukaszki strzelili cztery bramki, a Podhale ostatecznie wygrało „przegrany" mecz 4:3. Radość kibiców „Szarotek" była wielka. Największe gratulacje dostał jednak Paweł Łukaszka.
Przed laty w Nowym Targu chłopcy zaczynali jeździć na łyżwach prawie równocześnie z nauką chodzenia. Paweł nie był pod tym względem wyjątkiem, wychował się wszak 200 metrów od lodowiska i zamarzającego zimą Dunajca. Nic dziwnego więc, że młodzian szybko rozpoczął treningi z juniorami Podhala Nowy Targ. W wieku trzynastu lat grał już mecze z osiemnastolatkami. Rok później zaczął ćwiczyć z pierwszą drużyną Podhala - podówczas najlepszą hokejową drużyną w kraju. Młodzieniec robił tak szybkie postępy, że mając niespełna szesnaście lat, rozegrał pierwszy mecz ligowy. W wieku siedemnastu lat wybrano go jako najlepszego bramkarza Europy juniorów do lat osiemnastu.
Ale oprócz sportowego talentu Paweł wyróżniał się pośród rówieśników czymś jeszcze: głęboką i gorliwą wiarą.
- Jako pięcioletni chłopak, zostałem ministrantem. O ile pamiętam, zawsze w niedzielę uczęszczałem na Mszę św., gdziekolwiek byłem. Wtedy największym moim przewinieniem w sumieniu było opuszczenie Mszy św. niedzielnej. I do dziś we mnie to tkwi - mówi ksiądz Paweł.
Tak też było podczas wyjazdu juniorskiej reprezentacji do niemieckiego Fussen w 1976 roku. Czternastoletni Paweł uparł się, że pójdzie na niedzielne nabożeństwo, mimo że pokrywało się ono z porą treningu, a trener i kierownik ekipy nie wyrażali zgody na zwolnienie z zajęć.
Ale młody bramkarz nie chciał opuścić po raz pierwszy w życiu niedzielnej Mszy św. Nie poszedł więc na trening. Trenerzy krzyczeli, grozili, że już nigdy nie pojedzie za granicę, mówili, że to koniec jego kariery. - Mylili się, byłem jedyną osobą z tamtej juniorskiej ekipy, która cztery lata później wyjechała na olimpiadę do Lake Placid - wspomina ksiądz Łukaszka. Ta olimpiada była mu zresztą pisana.
- Podczas transmisji z olimpiady w Innsbrucku mój wujek Tadek powiedział: „Paweł, za cztery lata może ty tam będziesz grał na olimpiadzie, w reprezentacji". Odpowiedziałem: „Wujku, to marzenie ściętej głowy". Po czterech latach „marzenie ściętej głowy" urzeczywistniło się - śmieje się ksiądz Paweł.
Tak więc w 1980 roku zaledwie osiemnastoletni Paweł Łukaszka znalazł się w kadrze wyjeżdżającej na zimowe igrzyska olimpijskie w amerykańskim Lake Placid, w gronie zawodników uznawanych za najlepszych graczy w historii polskiego hokeja.
W pierwszym meczu nasza reprezentacja nieoczekiwanie wygrała z Finlandią 5:4.
- Po tym spotkaniu minister sportu Marian Renke ze łzami w oczach pogratulował nam sensacyjnego wyniku. Za zwycięstwo dostaliśmy po 100 dolarów. Minister przypomniał nam, że jeśli zdobędziemy 6 punktów w grupie, to każdy otrzyma 600 dolarów. To były duże pieniądze, tyle mniej więcej zarabiałem za cały sezon gry, dla przypomnienia fiat 126p kosztował wówczas 900 dolarów - wspomina ksiądz Paweł.
W następnych meczach Polacy grali jednak w kratkę. Najpierw sromotnie przegrali z CCCP 1:8, potem było efektowne zwycięstwo nad Japonią 8:1, w końcu porażka z Kanadą 1:5.
Przed ostatnim meczem z teoretycznie słabszymi od Polaków Holendrami wiadomo było, że nasza reprezentacja nie ma szans na awans do finałowej szóstki. Ale mimo to minister zapewnił, że w razie wygranej zawodnicy otrzymają obiecane dolary.
- Wszyscy w drużynie byli przekonani, że to ja stanę w bramce. Przyznam się szczerze, że wtedy modliłem się, żeby bronił Heniu Wojtynek. Dlaczego? Chodziło o te 600 dolarów. Większość zawodników miała żony, dzieci, domy, tak więc każdy robił sobie wielkie plany co do tych pieniędzy. Dla mnie, osiemnastolatka, nie było to aż tak ważne. Moim światem był hokej, szkoła i Kościół - mówi ksiądz Paweł.
I rzeczywiście w bramce początkowo stanął Wojtynek. - Pamiętam, każdy myślał tylko o tych pieniądzach. Nikt jeszcze nie grał za tak dużą premię. No i po 14 minutach przegrywaliśmy z Holandią 0:3. Wtedy wszedłem do bramki. Przegraliśmy 1:4. A po meczu nastrój był „pogrzebowy". To był początek czasów, w których pieniądze stawały się koniem trojańskim w sporcie. Ale czy tylko w sporcie? Dziś patrzę na to z uśmiechem - opowiada ksiądz Łukaszka.
Po igrzyskach otwierała się przed nim wielka kariera. Proponowano mu nawet grę w hokejowym „raju", jakim dla każdego zawodnika jest Kanada. Paweł podjął jednak decyzję o wstąpieniu do seminarium duchownego.
- Skończyłem karierę bramkarza hokejowego w wieku dziewiętnastu lat, kiedy osiągnąłem może 55 procent moich zdolności psychicznych i jakieś 70 procent możliwości sportowych -ocenia ksiądz Łukaszka. Jego decyzja była szokiem dla kibiców, kolegów z drużyny i trenerów. - Teraz mogę wyznać, że bez codziennej Eucharystii nie miałbym tego wielkiego daru, jakim jest powołanie kapłańskie. Mój dom rodzinny też szedł zawsze tą drogą. W myśl zasady, jaka niedziela, takie życie! Jaka Eucharystia, taka wiara! To jest moje szczęście. Pan Jezus zawsze mnie prowadził w mojej karierze sportowej, również tam, na igrzyskach w 1980 r. - uważa ksiądz Paweł.
Dziś jest kapelanem sióstr albertynek w Krakowie-Rząsce oraz katechetą w krakowskim gimnazjum i liceum o profilu piłkarskim. To jedna z najlepszych tego typu placówek w Polsce, czego dowodem jest fakt, że już dwukrotnie reprezentowała nasz kraj na mistrzostwach świata szkół średnich w Korei i Danii.
- Dzięki kontaktom z młodymi sportowcami wciąż uczę się i mobilizuję do kochania sportu. Dzięki nim sport jest mi jeszcze bardziej bliski i drogi - twierdzi ksiądz Paweł, który pełni również funkcję duszpasterza środowisk sportowych archidiecezji krakowskiej oraz organizuje życie sportowe i opiekę duszpasterską dla parafialnych klubów sportowych w Małopolsce.
Jako kapelan krakowskich sportowców uczestniczył także w pamiętnym pojednaniu kibiców Cracovii i Wisły, do jakiego doszło po śmierci Ojca Świętego Jana Pawła II.
- Wokół tamtego wydarzenia narosło wiele mylnych opinii i sloganów. Jestem szczęśliwy, że mogłem odprawiać Mszę św. w tamtym dniu na stadionie i wierzę głęboko, że to był „cud". Wielu było wrogów tego spotkania, ale jak przychodzą promyki słońca, to nie od razu wszystek lud topnieje. Trzeba cierpliwości i ciepła. Te ziarna cierpliwości i ciepła zostały wtedy posiane - ocenia tamto wydarzenie ksiądz Paweł. Jego zdaniem współczesny sport jest zupełnie inny niż w czasach, w których sam występował na lodowej tafli.
- Dziś sportem rządzi wielki biznes i media, pogoń za sukcesem za wszelką cenę. Mimo to z zainteresowaniem czekam na rozpoczęcie igrzysk w Turynie i ogarniam modlitwą wszystkich olimpijczyków, którzy niebawem rozpoczną rywalizację. Trochę mi jedynie szkoda, że znów zabraknie tam naszych hokeistów - kończy z żalem ksiądz Paweł.
opr. mg/mg