Świadectwo trzech kapłanów
Moment powołania jest wielką tajemnicą. Zachwyt nad służbą Chrystusowi i Kościołowi pojawia się szczególnie wtedy, gdy spotyka się szczęśliwego kapłana. Wielu, niekiedy zdziwionych, pyta: „Skąd on to ma? (...) Czy nie jest to cieśla, syn Maryi, a brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona?” (por. Mk 6, 2-3). Jednak w tle tych pytań wybrzmiewa... pozytywna zazdrość: „Ja też tak chcę!”. Swoich wybranych Bóg obdarza różnymi łaskami, np. niezwykłymi pasjami. Prezentowane poniżej sylwetki kapłanów są dowodem na to, że pasje te nie są żadną przeszkodą w pełnieniu obowiązków duszpasterskich, wręcz przeciwnie. Dzięki swoim zainteresowaniom, takim jak: fotografia, motocykle, żeglarstwo, przyciągają innych do Chrystusa, zwłaszcza młodych (red.).
Proszę sobie wyobrazić chłopaka, który po latach służby ministranckiej popadł niejako w rutynę. Do kościoła chodził nadal, ale głównie dlatego, że przeżycie niedzieli bez Mszy świętej było w rodzinie nie do wyobrażenia. Przez cały czas, gdy był w liceum, Pan Bóg „milczał”. Aż do dnia, gdy chłopak ten, wraz ze swoją sympatią, wybrał się na spotkanie do młodzieżowego duszpasterstwa. Drzwi do kościoła zastali jednak zamknięte. Kiedy zapukali do mieszkania proboszcza, usłyszeli coś jakby: „Aha?” lub „Czego?”. Starszy już duszpasterz chwilę zastanawiał się, czy warto otwierać świątynię dla dwóch osób, w końcu — zaprosił ich do swojego mieszkania. Tam, na nocnym stoliku, odprawił dla nich Mszę świętą. Użył kielicha, który miał jeszcze od swojej pierwszej Mszy świętej. Podczas homilii zdania z Ewangelii łączył ze swoimi, nie zawsze pochlebnymi, opiniami o młodych. Całość była jednak tak osobista, tak wiele mówiła o jego własnej wierze, że... chłopak poczuł wreszcie, czym jest Eucharystia. Docierało do niego wyraźnie, że ksiądz włącza ich dwoje w swoją modlitwę, a całą trójkę łączy z niebem i Kościołem. To wtedy nabrał przekonania, że nic bardziej wartościowego nie może ludziom dać. Został kapłanem.
Pewnego lata, gdy zastępował w czasie wakacji proboszcza pewnej amerykańskiej parafii, który zostawił mu w garażu trzystukilowego Harleya-Davidsona, rozpoczęła się jego motocyklowa przygoda.
Ksiądz, który dotąd nie miał nawet motorynki, a na sąsiada z dzieciństwa, zajmującego się rekonstrukcją różnych wydobytych ze złomu SHL-ek i Junaków, aby potem śmigać na nich wzdłuż ulicy (naturalnie bez kasku, tłumika i tablicy rejestracyjnej), patrzył jak na przybysza z innej planety, teraz — mając na karku prawie trzydziestkę — zaraził się na dobre. Po powrocie do Włoch, gdzie studiował, kupił „na dojazdy na uczelnię”, „dla oszczędności” — jak się sam przed sobą tłumaczył — pierwszą małą 125-kę. Potem przyszły pierwsze motocyklowe przyjaźnie i klub MC Ariano Polesine.
Minęło kilkanaście lat i parę jednośladowych pielgrzymek do europejskich sanktuariów. Było kilka motocykli i... mnóstwo wspaniałych, spotkanych po drodze ludzi, którzy na trwałe zapisali się w mojej pamięci. Nie spotkałem ich przypadkiem (bo domyślacie się zapewne, że owym chłopakiem, a potem księdzem, jest piszący te słowa), ale jako dar Opatrzności. To przez nich Bóg zdradził mi moją drogę, uatrakcyjnił ją pasją i nadal czyni wspaniałą przez przyjaźnie.
Mam 33 lata. Od czterech lat jestem księdzem diecezjalnym. Wcześniej zawodowo zajmowałem się fotografią, która nadal jest moją pasją. Ukończyłem studium pomaturalne w tym kierunku, a następnie przez prawie dwa lata pracowałem w jednej z ogólnopolskich gazet. Raczej nic nie wskazywało na to, że w przyszłości będę robił coś diametralnie innego. Stało się jednak inaczej. W pewnym momencie, gdy uznałem, że praca fotografa to nie jest to, czym chciałbym zajmować się przez całe życie, usłyszałem wyraźny głos powołania. Nie zastanawiałem się zbyt długo, sięgnąłem po książkę telefoniczną i zadzwoniłem do seminarium. Umówiłem się na rozmowę z księdzem rektorem i zostałem przyjęty. Ksiądz rektor miał jednak pewne wątpliwości związane z moim wakacyjnym wyjazdem do pracy za granicę. Obawiał się, że ugrzęznę tam i już nie wrócę. Jednak zapewniłem go, że może być o to spokojny, bo wyznaję zasadę, wypowiedzianą przez Pawlaka — bohatera filmu Sami swoi: „U mnie słowo droższe pieniędzy”.
Moi bliscy — rodzice, brat, przyjaciele i znajomi — choć widzieli mnie przez szereg lat przy ołtarzu jako ministranta, to jednak byli zaskoczeni tym wyborem. Miałem przecież już zawód, niezłą pracę, widoki na przyszłość, a tu nagle taka zmiana życiowych planów.
Przez seminarium Pan przeprowadził mnie pewną ręką. Nie miałem poważnych wątpliwości typu: odejść czy pozostać. Byłem jednak świadkiem, jak niektórzy moi koledzy zmagali się z dużymi trudnościami, niekiedy aż do samych święceń. Jezus mnie od tego zachował. Była to wielka łaska Boża i upewnienie, że Bóg naprawdę wyznaczył mi tę drogę — nie ja sam. Ja widziałem się raczej jako mąż i ojciec rodziny. Ale to Pan wybiera — tych, których sam chce. Tak było z apostołami. Tak było i ze mną.
Jestem księdzem szczęśliwym. Choć przychodzą także trudne chwile, związane z samotnością, z niezrozumieniem przez ludzi, z brzemieniem posługi kapelana szpitalnego, z nadmiarem obowiązków (parafia, szpital, studia), które trzeba ze sobą pogodzić. Gdybym jednak dziś miał dokonać powtórnego wyboru, pomimo wszystko wybrałbym kapłaństwo.
Staram się być takim kapłanem, o jakim mówił Jan Paweł II: „Ksiądz — to człowiek dla innych”.
„Jeśli chcesz, pójdź za Mną!” — ta propozycja Jezusa, by z Nim wędrować przez życie, po prostu mnie urzekła. Ostateczną decyzję podjąłem w klasie maturalnej, ale już wcześniej wiele się wydarzyło: służba przy ołtarzu od początku podstawówki, szkaplerz przyjęty przy okazji Pierwszej Komunii świętej, dorastanie jako lektor, kantor i prezes ministrantów przy kościele św. Trójcy w Bydgoszczy, przykład mądrych rodziców i dobrych księży oraz czasy, w których jedyną przestrzenią wolności był Kościół. Szczególnie ciepło wspominam z tamtych czasów ks. prałata Mieczysława Skoniecznego. Do dziś mam także Nowy Testament z dedykacją kard. Stefana Wyszyńskiego i jeszcze różaniec, który wręczył mi zaprzyjaźniony z moim dziadkiem misjonarz, pracujący w Brazylii. Wszystko to, zwłaszcza tajemnicze Boże wołanie, zaowocowało moim sakramentalnym „tak, chcę” i „przyobiecuję” w katedrze gnieźnieńskiej w 1977 r.
Powtórzone za Chrystusem papieskie: „wypłyń na głębię”, utwierdza mnie w słuszności obranego kursu na port Zbawienia. Myślę, że Chrystus zaplanował jeszcze wiele halsów pod wiatr. Jeśli będzie to Jego wolą, w przyszłym roku wyruszymy z Chrześcijańską Szkołą pod Żaglami śladem pielgrzymek Jana Pawła II. Chcemy znów uczynić aktualnym jego przesłanie nadziei i pokoju.
opr. aw/aw