Czy w życiu koniecznie trzeba otrzeć się o grób, by nie przegapić świtu poranka?
Zastanawiamy się nieraz, czy w życiu koniecznie trzeba otrzeć się o grób, by nie przegapić świtu poranka... Chyba tak. A wtedy nadchodzi On - nasz Zbawca!
Zatrzymaj się, to przemijanie ma sens... - pisał w „Tryptyku Rzymskim” Jan Paweł II. Wielką łaską jest umiejętność przejścia przez życie z wiarą, że wszystko, co nas spotyka, owiane jest tajemnicą nie tyle przypadku, co przeznaczenia... Człowiek w wolności wybiera - to fakt. Jednak Pan Bóg w swojej niewysłowionej mądrości i miłosierdziu potrafi nawet z marnych skutków naszych błędnych decyzji wyprowadzić wielkie dobro. Trzeba tylko - a może: aż - Mu zaufać!
- Mówi się, że cierpienie uszlachetnia... Bzdura! Albo i prawda, pod warunkiem że cierpieniu towarzyszy miłość. W innym przypadku ból, jaki się odczuwa, jest prostą drogą do goryczy skutecznie zatruwającej radość życia - utrzymuje Hanna. Do swojej granicy cierpienia, za którą uśmiech pogodny się zaczyna, dojrzewała długo. Świat kobiety runął po śmierci męża. Jednak zanim to się stało...
- Nie mam wątpliwości, że Mańka to sobie wymodliłam - wspomina. - Miałam surowego tatę, stąd wiedziałam, jakiego ojca chcę dla swoich dzieci. Tymczasem mijały lata... Mama pocieszała, że może moim przeznaczeniem jest samotność. Wtedy odpowiadałam, że skoro Pan Bóg nie ma względu na osoby, pomoże i mnie! Wkrótce poznałam Mariana. Był dobrym człowiekiem. Pobraliśmy się i żyliśmy zgodnie, tyle że bezdzietnie. Kiedy już godziliśmy się z wolą Bożą, siostra oddała nam na wychowanie swoją najmłodszą córkę. Takie to były czasy... - wyznaje Hanna z uwagą, iż Justynkę od początku traktowali jak swoją, czego najlepszym dowodem jest fakt, że szybko zaczęła mówić do nich „mamo” i „tato”. Kobieta polemizuje przy tym z opinią, że dziewczyna musi czuć żal do biologicznych rodziców. - Tłumaczyliśmy jej, że ich decyzja była podyktowana miłością i że z nami ma szanse na lepszą przyszłość - podkreśla, wyjawiając, iż córka skończyła studia, założyła swoją rodzinę i okazała się wielkim wsparciem dla niej, kiedy wyszło na jaw, że Marian choruje na nowotwór.
Hanna nie ukrywa, że śmierć męża była najtragiczniejszym wydarzeniem jej życia. - Zmarł pół roku od diagnozy. Do końca wierzyłam w cud - zastrzega, podkreślając, iż droga wiary, na jaką weszła w czasie choroby, pomogła jej przetrwać trudne chwile i dawała ukojenie w żałobie. Łzy, które płynęły jeszcze na pogrzebie, szybko zastąpiła wdzięczność do Boga za wspólnie przeżyte lata. Nadal tęskni... Tyle że smutek spowodowany zetknięciem z nieuchronnością śmierci zastąpiła nadzieja spotkania.
- Moim „grobem” były stracone marzenia - opowieść o zderzeniu z prozą życia Iwona rozpoczyna odgrzebaniem dawnych nadziei. - Jako najstarsza córka miałam skończyć studia i zostać w mieście. Kiedy byłam na trzecim roku, zmarła moja mama. Niespodziewany udar. W chwili śmierci miała 45 lat - wspomina. - Na gospodarstwie został tata z czwórkę mojego młodszego rodzeństwa. Najmłodszy, Piotrek, miał zaledwie 11 lat. Wzięłam dziekankę. Tyle że po roku nadal byłam potrzebna w domu i ostatecznie przerwałam studia - wyjaśnia. Iwona wyznaje, że choć sama pocieszała ojca, który ubolewał nad jej „złamanym życiem”, dzielność wykazywaną za dnia koiła cichym szlochem w poduszkę. - Topniałam z goryczy, biłam się z myślami: „dlaczego ja?”. I jakby mało było biedy, wkrótce spadła na nas kolejna hiobowa wieść. Moja siostra, mężatka z dwójką małych dzieci, zginęła w wypadku samochodowym. Mieszkali w tej samej miejscowości. Z konieczności zastępowałam im matkę, pracując na dwa domy. Towarzyszyłam szwagrowi w żałobie, a po trzech latach od śmierci siostry przyjęłam jego oświadczyny. Urodziłam mu dwoje dzieci. Jestem mamą dwóch synów i dwóch córek - sygnalizuje.
Iwona przyznaje, że życie zaskoczyło ją innym „happy endem”, niż sobie wymyśliła. Czy gorszym? - Widać taka była wola Boża - stwierdza bez ogródek. - Musiałam wrócić, by pomóc ojcu i rodzeństwu. Wreszcie musiałam wrócić, by stać się mamą dla osieroconych dzieci. Kiedy ludzie się dziwią, odpowiadam, że po prostu zachowałam się jak trzeba! Mąż żartuje, że ukradłam tę kwestię Ince - zastrzega. Puentą czyni myśl, że aby dojrzeć do zgody na Boży plan, zmuszona była pogrzebać swoje marzenia i poddać się temu, co niesie życie... A ono pisze najlepsze scenariusze.
Kiedy Bożena wychodziła za Artura, wszyscy - jak jeden mąż - przestrzegali ją, że w jego rodzinie króluje alkohol. Bo niby jaki ojciec, taki syn... - Ale on był inny. Był dobry - podkreśla. Przywołuje pierwsze lata rodzinnego szczęścia, kiedy rodziły się ich dzieci, zadomawiali na swoim... „Grobem”, o który rozbiły się nadzieje na dalszą pomyślność, okazało się bankructwo firmy męża. - Artura oszukał wspólnik. Na długi i kredyty poszedł majątek naszego życia. Sprzedaliśmy dom, przenieśliśmy się do moich rodziców. Wtedy się zaczęło... - nawiązuje do początkowych epizodów, a później już pijackich ciągów, w jakie wpadał Artur. Pytana, skąd brała siły do walki o trzeźwość męża, Bożena wskazuje na wierność przysiędze małżeńskiej: „na dobre i na złe”. Największy ból - jak tłumaczy - przeżyła w chwili, kiedy córka natknęła się na ojca przy śmietniku, gdzie pił z kolegami. - Wpadła do domu, krzycząc, że wolałaby, żeby umarł. Wtedy przynajmniej wszyscy by jej współczuli, a nie wyśmiewali za plecami. Zamarłam, choć rozumiałam tę dziecięcą rozpacz - przyznaje. Kiedy nie pomagały ani prośby, ani groźby, żona sięgnęła po najskuteczniejszą broń: post i modlitwę. Efekt? Artur od 15 lat żyje w trzeźwości. - Czasem skarży się, że dla ludzi pijakiem pozostanie aż do śmierci. Wtedy mówię mu, że dla mnie jest bohaterem! Nie mogłabym wymarzyć sobie czulszego męża i lepszego dziadka dla naszych wnuków. Myli się jednak ten, kto uważa, że zmiana dokonała się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - sygnalizuje.
Mąż Bożeny próbował popełnić samobójstwo. - Znalazłam go w kałuży krwi. Podciął sobie żyły szkłem z butelki, z której wcześniej pił. Pamiętam, jak siedząc przy jego łóżku, straciłam nadzieję. Bóg mi ją przywrócił, kiedy Artur po przebudzeniu przepraszał mnie, mówiąc, że przed oczami przeleciało mu całe życie i że musi wynagrodzić nam wszystkie krzywdy. Mój mąż był martwy. Dziś ten grób jest pusty. On zmartwychwstał do nowego życia - podsumowuje.
Bohaterką ostatniej historii jest Maria. Ona też wspomina o filmie. Tyle że ten jej - jak sugeruje - musiałby być serialem z tytułem „Jak skutecznie zabić swoją rodzinę?”. Bilans wszystkiego złego, co zrobiła, poprzedza dygresją o dostatnim życiu wolnym od chorób, nałogów, problemów... - Na oko -„bajka”, podczas gdy w czterech ścianach trwał koszmar wzajemnych pretensji, oskarżeń, zawiedzionych nadziei. Dziś rozumiem, że moim największym grzechem była pycha przejawiająca się w przekonaniu, że skoro wszystko wiem najlepiej, mąż i dzieci muszą mi się bezwzględnie podporządkować. Starszą córkę wydałam za dobrze rokującego samorządowca. Młodsza zbuntowała się i sama wybrała sobie męża. „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz” - odpowiedziałam, kiedy prosiła, bym wsparła ich finansowo. Szyderowałam z zięcia, że woli chodzić do kościoła, zamiast zarabiać pieniądze. Że taki niby pobożny, a nie stać go na utrzymanie rodziny. Zgotowałam im piekło... - przyznaje.
Przebudzenie - jak tłumaczy Maria - przyszło w momencie, kiedy starszą córkę rzucił mąż, jej ulubiony zięć, a młodsza zachorowała. Wtedy ten „nieudacznik”, jak określała drugiego zięcia, poruszył niebo i ziemię, walcząc o jej zdrowie. W międzyczasie mąż zagroził Marii rozwodem, posiłkując się argumentem, że żona niszczy rodzinę. - Szukałam ratunku u przyjaciółki, ale ona tylko potwierdziła to, co wcześniej usłyszałam w domu. Byłam zdruzgotana. I kto wyciągnął do mnie pomocną dłoń? Mój zięć. Ten sam, którym tak bardzo wcześniej gardziłam.
Wspólne rozmowy o Bogu skutkowały powrotem Marii do życia sakramentalnego. Ocaliły, jak wierzy, jej małżeństwo i naprawiły relacje z dziećmi. - Zrozumiałam, że szczęście i spełnienie ujawnia się nie przez dominację, ale służbę. I, co najważniejsze, że na zmianę myślenia, czyli nawrócenie, nigdy nie jest za późno - puentuje.
Agnieszka Warecka***
Święta Wielkanocne są pamiątką zwycięstwa życia nad śmiercią. Ukierunkowują na nadzieję, która towarzyszy pochyleniu się nad pustym grobem. Synonimem grobu jest śmierć, ale może być też nałóg, pycha, nieziszczone marzenie... Zastanawiamy się nieraz, czy w życiu koniecznie trzeba dotknąć dna - otrzeć się o grób, by nie przegapić świtu poranka... Chyba tak. A wtedy nadchodzi On - nasz Zbawca!
Echo Katolickie 13/2018
opr. ab/ab