O kryzysach w życiu zakonnym
Mając już za sobą 13 lat życia w zakonie, zostałam wysłana za granicę na studia podyplomowe. Po dwuletnim pobycie wróciłam do swojej wspólnoty do Polski. Pełna nowych doświadczeń, pomysłów i wiedzy, pragnęłam dzielić się tym wszystkim z siostrami i możliwie jak najwięcej wprowadzić w czyn. Wówczas nie zdawałam sobie z tego sprawy, że czasowe oddalenie od wspólnoty wyostrzyło moje spojrzenie na jej braki i aktualne problemy. Kochałam zgromadzenie i chciałam jak najwięcej z siebie dać. Zresztą siostry pisały i mówiły, że jestem bardzo potrzebna, że czekają na mnie, że wiele mogę teraz wnieść z tego, co zdobyłam.
Okazało się jednak, że życie biegnie swoim utartym torem, a ja nie jestem aż taka ważna i nieodzowna. Wkrótce moje pomysły zostały odczytane przez najwyższą przełożoną jako „żądza władzy”, ja zaś zaczęłam miotać się wewnętrznie, nie rozumiejąc oczekiwań sióstr, a one zapewne moich pragnień. Zostałam skierowana do dawnego obowiązku, narastało jednak we mnie ogromne napięcie. Mówiłam nawet siostrom, że czuję się teraz jak napełniona po brzegi i zakorkowana butelka, która w każdej chwili może wybuchnąć. Atmosfera coraz bardziej się zagęszczała. W głębi mojego serca rosło nierozpoznane do końca rozczarowanie, także samą sobą i swoim sposobem reagowania na trudności. Od przełożonych usłyszałam nawet osąd, że kieruje mną szatan.
W ten sposób rozpoczął się dla mnie dość ostry kryzys powołania. Jezus mocniej przyłożył swoje dłuto, aby rzeźbić moją duszę. Teraz wiem, że chciał, ażebym reformowała nie tyle zgromadzenie, ile raczej samą siebie. Chciał mnie wprowadzić na drogę nawrócenia i ocalenia przed samą sobą, przed pokusą niezależności i samowystarczalności, przed grzechem pychy, która tak mocno we mnie wrosła, że nawet jej nie dostrzegałam. Oskarżenia ze strony sióstr bardzo mnie raniły, gdyż nie czułam się winna tego, o co mnie posądzano. Chciałam przecież tylko dawać. Podejmowałam próby połowicznych rozwiązań. W niedługim czasie przestałam już mieć jakąkolwiek nadzieję wcielenia w życie swoich pomysłów, przestałam widzieć dla siebie miejsce „w tym konserwatywnym świecie, który nie chce się zmieniać” — jak wówczas z bólem i goryczą oceniałam zgromadzenie. Najprostszym i najbardziej wyzwalającym rozwiązaniem wydawało mi się odejście. Wypowiedzi sióstr, wobec których ulewałam nieco swej goryczy, typu: „Przecież ślubowałaś, musisz być uległą i odpowiedzialną za to, do czego się kiedyś świadomie zobowiązałaś!”, dodatkowo mnie raniły i były dla mnie wówczas tylko tanim moralizatorstwem. Także zły duch nie próżnował — w tym wewnętrznym zamęcie miał rzeczywiście ułatwiony dostęp do mnie. Przekonałam się, że nie pozostawia on nas w spokoju nawet w świątyni. To w zakonnej kaplicy, przed Najświętszym Sakramentem, odsłaniał przede mną najmocniej otchłań moich żalów i pretensji, otchłań mojej wewnętrznej nędzy, jednocześnie mojej nadziei, którą wiązałam wówczas z widzialną przemianą zgromadzenia, a nie z przemianą mego serca.
Bóg nie pozostawił mnie jednak samej sobie. Przyjaźń jednej z sióstr ze wspólnoty, jej modlitwa i pełne współczucia słuchanie, bez oskarżania kogokolwiek i bez dawania gotowych rozwiązań, były dla mnie nieocenionym wsparciem. Jednak prawdziwe ocalenie powołania, wówczas gdy już prawie w to nie wierzyłam, przygotował Jezus w posłudze pewnego księdza, który mnie znał i u którego wcześniej się spowiadałam. Poświęcił mi on wówczas wiele godzin, przy nim mogłam się wypłakać i wyżalić do woli. Słuchał cierpliwie i wczuwał się w mój ból. Nie pamiętam, żeby coś lub kogoś kwestionował. Najważniejsze było dla mnie to, że nigdy nie okazał najmniejszej wątpliwości co do drogi, na którą Bóg wezwał mnie przed laty. Jego niezachwiana wiara w to, że Jezus jest szczególnie blisko mnie w tym momencie, że czegoś ode mnie oczekuje i na nowo zaprasza do dania Mu odpowiedzi, była dla mnie delikatnym wezwaniem do nawrócenia — wezwaniem do odwrócenia się od siebie, od własnych „dobrych dróg i pomysłów”, by zacząć szukać drogi Jezusa i Jego woli w tym, co mnie teraz spotyka. Po każdej rozmowie i spowiedzi zapalała się w moim sercu iskra wiary i nadziei, że Bóg jest obecny w tej mojej burzy i że mnie nie opuści. Zarazem wiara tego księdza w Boga i Bożą opatrzność stała się ratunkiem dla mojej wiary i dla mojego powołania.
Przekonałam się także, jak sam Jezus, mocą swego Ducha, pracuje nieustannie i wytrwale w moim sercu. Właśnie wtedy, gdy najmniej tego się spodziewałam i świadomie pragnęłam, zrodziła się we mnie myśl, aby po przyjęciu Jezusa w Eucharystii odnowić akt zakonnej profesji. Zaczęłam to czynić z niedowierzaniem i jakby wbrew samej sobie. Teraz wiem, że to sam Duch Święty modlił się we mnie. Ten zwyczaj odnawiania aktu profesji po przyjęciu Jezusa w Komunii świętej wszedł na stałe do mojego życia, teraz już jako dziękczynienie za dar wybrania.
Sam proces wychodzenia z kryzysu trwał jeszcze jakiś czas, zanim zrozumiałam, jak niebezpieczny jest człowiek przekonany o swej dobrej woli, zanim zaczęłam dziękować Jezusowi, że wprowadził mnie w otchłań mojej nędzy i kruchości, abym ostatecznie mogła uwielbiać Jego miłosierdzie. Wiem, że oczyszczanie mego serca trwa nadal, a Jezus uczy mnie w różnych okolicznościach życia powtarzać za Nim: „Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe (...). Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty niech się stanie” (Mk 14,36).
S. PAULINA
opr. ab/ab