O różnych relacjach sąsiedzkich
Różaniec - Październik 2008 Rok
Pochodzę z małej miejscowości, gdzie wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą. W moim domu rodzinnym dobre relacje sąsiedzkie były po prostu częścią życia.
Działo się tak, chociażby z tego względu, że podwórka stykały się ze sobą, a codzienne potrzeby wymuszały ciągły kontakt. Szczególnie blisko związani byliśmy ze starszą panią, która mieszkała za naszym domem. Ponieważ nie miała dojścia do swojego domu od głównej drogi, musiała przechodzić przez naszą działkę; my z kolei nie mieliśmy swojej studni i korzystaliśmy z tej na jej podwórku. Na porządku dziennym było także pożyczanie narzędzi rolniczych czy pilnowanie dzieci, gdy ktoś musiał pojechać do miasta. Takie relacje ogromnie zbliżały ludzi do siebie, co szczególnie doceniłam, gdy miesiąc temu zmarła moja babcia. Na pogrzebie nie zabrakło nikogo z bliskiego otoczenia; sąsiadki prowadziły też w kaplicy Koronkę do Bożego Miłosierdzia i zaraz zamówiły Mszę świętą w intencji babci.
Gdy rozpoczęłam szkołę, rodzice przeprowadzili się do innego miasta. Galicyjska gościnność ludzi z kresów przekładała się także na życzliwość wobec sąsiadów. Mimo iż byliśmy w tym środowisku zupełnie obcy, bardzo szybko zasymilowaliśmy się z otoczeniem. Nie było problemu z tym, żebym po lekcjach mogła poczekać na rodziców u któregoś z sąsiadów. Przysłowiowe pożyczanie soli, a nawet pomoc przy remoncie czy przewiezienie mebli przez kogoś, kto miał samochód, było czymś normalnym. Ponieważ z jedną z rodzin mieliśmy wspólny korytarz, a w dodatku moja siostra chodziła do jednej klasy z ich synem, zrobiło się już całkiem rodzinnie i wieczorami młodsze dzieciaki bawiły się i oglądały Dobranockę na przemian u jednej i drugiej rodziny.
Po studiach wyjechałam do pracy i zamieszkałam w stolicy. Wynajmowałam mieszkanie z koleżanką i przez jakiś czas nie znałyśmy nikogo z naszego bloku. Zbliżyła nas... wizyta duszpasterska, zwana kolędą. Mieszkańcy piętra, wyczekując niecierpliwie księdza, zgromadzili się na klatce schodowej i dzięki temu mogłyśmy poznać wszystkich. Najbardziej zaprzyjaźniłyśmy się z panią Krysią. Miała ona wówczas 85 lat i co roku robiła faworki dla księdza „po kolędzie”. Rzeczywiście, były przepyszne. Nic dziwnego, że kapłan spędzał u niej najwięcej czasu. Sztuki robienia tych faworków nauczyła nas osobiście, gdy wpadłszy kiedyś z niezapowiedzianą wizytą, załamała ręce, widząc nasze wyczyny kuchenne. Odgoniła nas od kuchni, zakasała rękawy i sama je usmażyła. Od tej pory wieczorne herbatki z panią Krysią umilały nam chwile z dala od rodziny i były małą namiastką domowego ciepła.
Od czterech lat jestem mężatką, a od kilku miesięcy mieszkamy w nowym bloku. Mimo iż wszyscy są mili i kulturalni, to jednak daje się odczuć pewien dystans. Część osób, niestety, izoluje się od innych, a codzienne kontakty ograniczają się co najwyżej do pozdrowienia. Jest to o tyle dziwne, że jeszcze 10 lat temu, gdy mieszkałam na stancji — również na nowym osiedlu — było zupełnie inaczej. Ludzie pomagali sobie nawzajem w wykańczaniu mieszkań, organizowali zbiórki pieniędzy na domofon czy ochronę. Teraz — przynajmniej w dużych miastach — to chyba już nie te czasy, gdy można było coś od kogoś pożyczyć lub nawet przyjść na chwilę. Szkoda. A może uda się coś zmienić? Relacje sąsiedzkie będą takie, jakie sami zbudujemy.
opr. mg/mg