O szpagatach duchowych, i Słowie, które ma moc - rozmowa z Ireneuszem Krosnym
O szpagatach duchowych i Słowie, które ma moc, z Ireneuszem Krosnym rozmawia Marcin Jakimowicz
Autor zdjęcia: Roman Koszowski
Marcin Jakimowicz: Wreszcie Pan przemówi...
Ireneusz Krosny: — Tak... (śmiech)
Poznajemy Ireneusza Krosnego w nowej roli: zaczyna Pan rozważać w GN słowo Boże. Czy przyznawanie się do wiary w Boga nie jest w Pana środowisku obciachem?
Moje środowisko jest już troszkę przyzwyczajone, że nie czaję się z takimi rzeczami jak wiara w Boga.
A czy było kiedyś takie słowo, które Pana rzeczywiście podźwignęło?
Mnóstwo. Wiele razy w życiu. Jestem przekonany o tym, że Pismo Święte ma w sobie ogromną moc. I nie zastąpi go studiowanie żadnych mądrych książek teologicznych. Wiem, co mówię — skończyłem teologię. W słowie Biblii jest sam Bóg, moc Ducha Świętego i nie ma takiej możliwości, by ona nie działała na człowieka. Gdyby ktoś kazał mi wybrać teksty, które na mnie najmocniej w życiu wpłynęły, to bez wahania wskazałbym na Pismo Święte.
Szuka Pan na co dzień odpowiedzi w Biblii?
Tak. Modlę się, otwieram Pismo Święte i proszę o rozeznanie. Zazwyczaj wtedy, gdy po ludzku nie potrafię jakiejś sprawy ocenić.
Każdego dnia musi się Pan solidnie wygimnastykować. Czy to nie przekłada się na relacje z Panem Bogiem? Taka koncepcja bicepsowa: napnę się, poćwiczę i osiągnę jakiś duchowy cel...
Chyba nie. Jak każdy zmagam się często z własną słabością, a czasem nawet bezradnością. Może właśnie dlatego na co dzień potrzeba Pana Boga jest we mnie bardzo silna.
Czyli nie ma duchowych szpagatów?
Nie ma.
Każdego dnia patrzy Pan podczas ćwiczeń w lustro. W Odno-wie często padają proroctwa: „Nie patrz na siebie, patrz w dal, a odnajdziesz Mnie”...
To inna historia. Ja nie patrzę sobie w twarz. Ja trenuję, a lustro jest po to, by zobaczyć efekt pracy. To element pracy zawodowej. Gdy ćwiczę jakąś scenkę, to kompletnie nie myślę o tym, jak wyglądam. Patrzę raczej w lustro po to, by zobaczyć, jak zachowuje się postać, którą gram. Trudno w tym szukać jakiegoś odniesienia do życia duchowego.
Często słyszałem: „Patrz w lustro tak długo, aż ujrzysz rysy Chrystusa?”. Widzi Pan już coś?
Chyba jeszcze nie (śmiech). Tak dobrze jeszcze nie jest. To oczywiście metafora. Myślę jednak, że każdy z nas musi w pewnym momencie odnaleźć swe miejsce na ziemi, odkryć swoje powołanie, Zanim zostałem mimem, rozeznawałem to na różne sposoby. Ale gdy potwierdziło się, że dobrze wybrałem i że to jest moja droga, to już się nie cofnąłem.
Dzwoni czytelniczka z Poznania i mówi: — Po występie pan Kro-sny powiedział, że lubi czytać „Gościa Niedzielnego”. Jacyś studenci dodają: — Pan Krosny po spektaklu opowiadał o swojej wierze. Dlaczego Pan to robi?
Bo zdarzają się sytuacje, gdy ktoś mnie o to prosi: jakaś wspólnota, ruch religijny. Miałem na przykład cykl występów dla studentów, a po spektaklu był czas na szczere rozmowy, na świadectwo. Pamiętam o słowach Jezusa, który powiedział: „Kto się mnie nie zaprze przed ludźmi, tego i Ja się nie zaprę przed Ojcem moim”. Jeśli mnie ktoś pyta o to, co jest najważniejsze w życiu, odpowiadam. Wiara, wbrew temu, co się dziś uważa, nie jest naszą prywatną sprawą.
Grając na scenie, autentycznie się modliłem — słyszałem czasem od muzyków. Modlił się Pan kiedyś swym występem?
Modlę się przed spektaklem. Proszę, by to doświadczenie radości, które ludzie będą mieli, było głębokie, przemieniało ich, pozwalało odpocząć, odetchnąć. Pan Bóg dał mi taki dar, że wychodzę na scenę, a ludzie się śmieją. I to na całym świecie. To też forma powołania. I obojętnie, czy gram w Polsce, Korei czy w Hiszpanii, modlę się za publiczność.
Nie miał Pan ochoty sparodiować jakiegoś księdza? Na przykład Mszy, chodzenia po kolędzie? Taki łatwy temacik...
A jak łatwo można by było zagrać spowiedź... Ale nie biorę pod uwagę takich tematów. Odrzucam je od razu. Spowiedź ratuje ludziom życie, więc po co z niej kpić? Sakrament jest sakramentem.
Często odrzuca Pan różne intratne propozycje?
Kilka razy odmówiłem udziału w reklamach. Zdarzało się również, że zrezygnowałem w udziału w jakimś programie telewizyjnym ze względu na jego poziom czy tematykę. Wiadomo, reklamy to duże pieniądze, ale są sytuacje, w których musisz konkretnie wybrać i zapytać siebie, o co ci w życiu naprawdę chodzi.
Festiwal Stróżów Poranka. Ogromna sala widowiskowa pęka w szwach. Konferansjer rzuca do mikrofonu: — Widzę, że jest tu z nami pan Ireneusz Krosny, który sam kupił sobie bilet. Zrywa się burza braw. Nie odbija wówczas Panu?
Chyba nie (śmiech). Ja ukryłem się na tej widowni, siedziałem cichutko wśród ludzi, nie chciałem być wywoływany, ktoś mnie wypatrzył w kuluarach i sypnął ze sceny. Z czasem człowiek się przyzwyczaja, że ludzie go rozpoznają. Czasem to przeszkadza, ale takie są koszta bycia osobą medialną.
Ma Pan fatalny dzień, podły humor. Albo jeszcze gorzej: rodzinę dotyka jakieś nieszczęście. Nic, tylko siedzieć i ryczeć. A Pan ma za pięć minut wyjść na scenę i rozśmieszać publikę. Co wtedy?
Zdarzają się takie chwile. Doświadczyłem tego nieraz. Występuję na scenie już od 18 lat. Czasem miałem złe samopoczucie, przeżywałem w rodzinie jakieś trudności, a czasem po prostu byłem chory. Ale zauważyłem dziwną prawidłowość: w czasie gry na scenie wydziela się jakaś adrenalina, nie wiem co... Mogę wychodzić na scenę chory, z katarem (za kurtyną mam przygotowane chusteczki), ale na czas występu dziwnie zdrowieję. Nie kaszlę, nie mam kataru. Wiele razy przychodziłem ciężko przeziębiony, a na scenie byłem zdrów jak ryba. Choroba wraca parę minut po spektaklu. Podobnie dzieje się w sferze psychiki. Na czas spektaklu człowiek jakby „wyłącza się” z bieżących spraw i całym sobą jest zaangażowany w interakcję z publicznością. To cecha sportowców i artystów: muszą się spiąć, by najlepsze wyniki osiągnąć na zawodach, a nie na treningach.
Widzi Pan mima, który ma świetne pomysły, a na dodatek porywa publiczność. Ireneusz Krosny jest zazdrosny?
Nie. Powiem szczerze: na razie nie przeżyłem jeszcze takiej sytuacji. Jasne, że oglądając innych mimów, widzę, że mają często świetne pomysły i myślę: „Kurczę, że też sam na to nie wpadłem”. Ale to nie jest zazdrość, raczej uznanie. Jednak swoich pomysłów też nie muszę się wstydzić. Pamiętam festiwal pantomimy w Korei Południowej (chyba połowa sali to byli ludzie z mojej branży). Podszedł do mnie jakiś mim z Izraela i pogratulował — pomysłów. To cieszy.
Zdarza się, że ludzie wybuchają śmiechem nie wtedy, kiedy mieli się śmiać?
Raczej nie. Choć w różnych krajach różne scenki stają się hitami. Pamiętam zwłaszcza jedną: „Arnold się zbroi” — o Schwarzeneggerze. Na całym świecie podobała się, ludzie się śmiali, ale była to tylko jedna z wielu scen. Ale gdy zagrałem ją w Stanach, publika wprost ryczała ze śmiechu. To był hicior, ludzie zrywali boki.
Był czas, gdy omijał Pan kościoły szerokim łukiem, wszedł po uszy w buddyzm. A potem nagle powiedział do lustra: nie wierzę w reinkarnację, wierzę w Chrystusa. Co się stało?
Każdy człowiek szuka. Ja też szukałem. I rzeczywiście w pewnym momencie przestałem chodzić do kościoła. Zacząłem czytać książki o buddyzmie. Zafascynował mnie Daleki Wschód. Jednak pewnego dnia zapytałem szczerze sam siebie: „Irek, naprawdę wierzysz w reinkarnację? Wierzysz, że kiedyś byłeś drzewem i będziesz robaczkiem?”. i szczerze sobie odpowiedziałem: „Nie, nie wierzę”. Dlatego postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć się chrześcijaństwu, więcej się o nim dowiedzieć. Pojechałem na rekolekcje, nie wiedziałem, że to rekolekcje Odnowy. To mnie postawiło na nogi. Zobaczyłem żywy, modlący się Kościół. Zobaczyłem Boga, który naprawdę działa. I ponownie stałem się chrześcijaninem, tyle że tym razem już z pełną świadomością motywów i konsekwencji tej decyzji.
opr. mg/mg