O wielu dobrych nowościach w życiu starego spryciarza z Tadeuszem Chudeckim rozmawia Agata Puścikowska
O wielu dobrych nowościach w życiu starego spryciarza z Tadeuszem Chudeckim rozmawia Agata Puścikowska
Agata Puścikowska: Boi się Pan nowego roku?
Tadeusz Chudecki: — Dlaczego mam się bać? Czasem ludzie obawiają się tego, co nowe, nieznane... Ja akurat mam inaczej. Lubię poznawać, być zaskakiwanym przez wydarzenia, ludzi, świat wokół mnie. Wręcz prowokuję życie, żeby było ciekawe. Jestem optymistą — cieszę się czasem na wyrost. Nie rozumiem postawy biadolenia, narzekania na wszystko i z powodu wszystkiego. Mój zawód jest więc niejako stworzony dla optymisty, człowieka ciekawego życia: jest fantastyczny, bo każda nowa rola to nowa przygoda, emocje i nowi ludzie. W efekcie w jakiś sposób jestem nowy i ja. Bo zmieniam się, rozwijam, dopełniam. Zresztą nawet jak nie gram, nie usiedzę spokojnie. Moją wielką pasją są podróże — jeżdżę dużo, zwiedzam, poznaję ludzi i kultury.
Podobno zna Pan pięć języków obcych...
Teraz to już pewnie z osiem. To też moja pasja — uczenie się języków. Jedne znam świetnie, inne średnio, niektóre na poziomie pozwalającym porozumieć się w najważniejszych sprawach. Ale właśnie znajomość języków ułatwia mi poznawanie nowych ludzi, krajów.
Najlepiej mówi Pan zapewne po włosku?
Rzeczywiście. Moja żona, Luisa, była Włoszką. Mieszkaliśmy kilka lat we Włoszech. Mam więc tam i rodzinę, i przyjaciół.
W jakimś sensie Pan, Polak, musiał więc na nowo urodzić się Włochem...
Włochem się nie stałem, urodziłem się Polakiem i Polakiem się czuję. Natomiast rzeczywiście poznałem od podszewki Włochy — kulturę, sztukę, ludzi. I bardzo polubiłem ten kraj. Wiele się od Włochów, a konkretnie od mojej żony, nauczyłem. Chociażby kultywowania wspólnych posiłków. Przecież to takie ważne: usiąść razem z rodziną, spokojnie, przy pięknie nakrytym stole. I dobrze zjeść, rozmawiając o sprawach ważnych, mniej ważnych, o wszystkim. Stół bardzo łączy. My, Polacy, czasem o tym zapominamy...
W przeróżne święta siedzimy jednak za stołami i biesiadujemy...
Owszem, biesiadujemy. Mnie jednak chodzi o to, żeby chociaż raz w tygodniu znaleźć czas na wspólny posiłek. Idealnie byłoby codziennie, ale wiadomo, że to trudne. Zresztą to polskie świętowanie jest bardzo specyficzne. Najpierw bieganina od sklepu do sklepu, szaleństwo kilku-, kilkunastodniowe. Potem gotowanie jak dla pułku wojska. I ogromne zmęczenie. Nie rozumiem tego, bo przecież półki sklepowe na szczęście są od kilkunastu lat pełne. I nie trzeba bić się o kawałek szynki. Jak robię przyjęcie świąteczne, idę po prostu do sklepu, kupuję, co jest mi potrzebne, w rozsądnych ilościach. Gotuję kulturalny obiad — a gotuję smacznie. I zapraszam przyjaciół. Najważniejsze jest potem: atmosfera, rozmowy, radość bycia razem.
Teatr, serial, podróże, przyjaciele, gotowanie, języki. Ile godzin ma doba?
Jakoś się wyrabiam. Rzeczywiście — muszę być uporządkowany, planować, i to z dużym wyprzedzeniem. To pozwala robić wiele, a przy tym się opłaca — mówię tu o podróżach. Ponieważ planuję wyjazdy na kilka miesięcy do przodu, jestem w stanie np. kupić bardzo tanio bilety na samolot. Za kilkadziesiąt, a nawet kilkanaście złotych (!) latam po Europie. A loty w dalsze kraje wynajduję za połowę czy jedną trzecią ceny.
Napisał Pan nawet książkę o tanim podróżowaniu.
Tanim i fascynującym. Czasem ludzie nie próbują podróżować, bo wydaje im się, że ich na to nie stać. Tymczasem, jak się porusza głową, poczyta, poplanuje, można dostosować wyjazd do możliwości portfela. Naprawdę, tak jak napisałem w książce, można poznać kolejny kraj za 100 euro. Obecnie piszę o podróżowaniu w nieco dalsze rejony, ale również możliwie tanio. Poza tym, na co mam wydawać pieniądze? Żyjemy z synem oszczędnie, nałogów nie mam. Nie potrafię żyć wyłącznie po to, żeby zarabiać.
Pański syn też lubi podróżować?
Może zaszczepię w nim tę pasję. Na razie jest młody, uczy się życia (i języków). Mówię mu i pokazuję, jak ważne jest, żeby człowiek był wciąż zajęty, nie bał się nowych wyzwań. Kiedyś mój kolega alkoholik postanowił „się zaszyć”. W gabinecie spotkał drugiego pacjenta, któremu wszyto esperal. Pacjent był załamany. Kolega próbował go pocieszyć, choć nie bardzo rozumiał powód rozpaczy. Mówi do niego: „Zacznie pan nowe życie”... A na to ów człowiek: „A co ja z nim będę robił”?! To jest doskonałe podsumowanie życia bez sensu, bez pasji, bez przyjaciół wokół. Człowiek się szwenda, nie ma co z sobą robić...
...ogląda „M jak miłość”...
Dobry serial nie jest zły (śmiech), choć ja akurat nie jestem odbiorcą seriali. Nie mam na nie czasu. Ale dotknęła pani rzeczywistego problemu, z którym i ja się zmagałem. Kiedyś bardzo dużo oglądałem programów informacyjnych — po prostu pstrykałem pilotem z kanału na kanał. Trawiłem tysiące informacji i miliony komentarzy. Im więcej oglądałem, tym większą czułem potrzebę śledzenia kolejnych programów. Tyle że nie byłem przez to ani trochę lepszy, ani mądrzejszy. Po prostu ilość informacji nie idzie w parze z wiedzą, rozwojem człowieka. A może wręcz ten rozwój zaburzyć. Bo, niestety, szum informacyjny, papka, którą serwują nam niektóre media, jest wręcz szkodliwy. Oczywiście wiem, co się dzieje na świecie, w Polsce. Dużo czytam, korzystam z internetu. Jednak dozuję ilość i jakość informacji. Wolę też sam kształtować swoją opinię, niż polegać na tzw. komentatorach. Zresztą, tak na marginesie, co tu oglądać? Język debaty publicznej, osoby biorące w niej udział bywają, delikatnie mówiąc, nie na poziomie. Czuję się obrażony, widząc pana Palikota, jak z plastikowym... biega po Sejmie Rzeczypospolitej! Nie zamierzam w tym współuczestniczyć, oglądając tego pana. Nie zamierzam też oglądać czy czytać wywiadów z tzw. celebrytami, którzy na przykład chwalą się, że wolą wibrator niż męża. Nie jest mi to potrzebne do szczęścia. Dlaczego w mediach nie widać normalnych ludzi, wartościowych, na poziomie? Świat medialny wariuje, więc nie bardzo chcę uczestniczyć w tym wariactwie.
Ale jest Pan jego uczestnikiem przecież!
Tak, ale na własnych warunkach. To kwestia wyboru: roli, przedsięwzięcia, tytułu, któremu udzielam wywiadu. To kwestia wyboru, komu poświęcam swój czas. Wolę pojechać na spotkanie z młodzieżą w parafii w niewielkiej miejscowości, niż iść na jakiś napuszony bankiet. Wolę spotkać się z ciekawymi świata ludźmi w jakimś oddziale PTTK, niż oglądać telewizyjne głupoty. Wolę w końcu spotkać się z prawdziwymi przyjaciółmi, mądrymi ludźmi, niż rozprawiać o niczym, czytaj: najnowszym modelu supersamochodu.
Wielu ma Pan przyjaciół?
Bardzo wielu. W Polsce, we Włoszech. Jestem starym spryciarzem i wiem, że jeśli jest się przyjaznym, lubi się ludzi, to w życiu jest po prostu lepiej. Moi przyjaciele byli ze mną w czasach dobrych i w czasach trudnych. Wspierali mnie, pomagali.
Mówi Pan o czasie, gdy umierała Pana żona?
Tak. Nie wiem, jak przeżyłbym tamten czas, gdybym był sam. Pomogli mi ludzie, którzy sami w życiu czegoś doświadczyli, coś przeżyli, wiedzą, co w życiu ważne. Byli ze mną i moim synem, i jestem im za to wdzięczny. Pomogła mi też bardzo wiara w Boga.
I nie kłócił się Pan z Nim? Zabrał Panu ukochaną żonę.
Wiedziałem, że u Niego Luisie będzie dobrze. To mnie autentycznie pocieszało, dawało jakiś spokój. Poza tym towarzysząc jej w chorobie — bardzo długiej i ciężkiej — obserwowałem, jak cierpiący człowiek jest blisko Boga. To wielka tajemnica: obserwowałem moją żonę z wielką miłością i szacunkiem, ale nie miałem do tej tajemnicy wstępu. Kłótnie i pretensje do Pana Boga o to doświadczenie Luisy byłyby zupełnie nie na miejscu. Oczywiście gdy Luisa umarła, to było 3 lata temu, cierpiałem niewyobrażalnie. To był czas straszny. Do tej pory czuję smutek, żal. Musiałem nauczyć się żyć na nowo bez Luisy. Ale wiem, że ona teraz jest szczęśliwa. To powód, żebym i ja był szczęśliwy.
Wie Pan, że żona jest szczęśliwa?
Wiem. Gdy po jej śmierci zastanawiałem się, co się z nią dzieje, przyśnił mi się taki sen: klęczałem w kościele razem z synem, i nagle podeszła do mnie właśnie Luisa. Zapytałem ją po włosku: „Ty jesteś, czy ciebie nie ma”. A ona z pewną pobłażliwością w głosie powiedziała mi: „No oczywiście, że jestem”. Była jasna, piękna. Wiedziałem już, czułem, że jest jej dobrze. Zresztą potem wielokrotnie mi się śniła — zawsze pięknie, pozytywnie. A do tego wierzę, że się mną opiekuje. Od jej śmierci dostaję wiele propozycji pracy, dużo dobrego spotkało mnie w życiu. Nie wiem, jak to nazwać, ale ona jest nadal przy mnie, czuję, że jest niemal bliższa, niż kiedy byliśmy razem.
Można to chyba nazwać „świętych obcowanie”...
Pewnie tak. Tylko gdy teoria teologiczna zamienia się w praktykę życia, aż czasem trudno uwierzyć. I nazwać rzeczy po imieniu. To kolejna nowość w moim życiu: najpierw trudna, ale potem bardzo budująca.
Skoro nie boi się Pan nowości, a nawet je ceni, czego życzy Pan sobie w nowym roku?
Niczego nowego i wyjątkowego! Życzę sobie i innym uczciwości, szacunku, obecności przyjaciół, możliwości realizowania swoich pasji. No i jeszcze umiejętności odróżnienia spraw ważnych od blichtru. Bo ostatecznie, jeśli nowy świat zwariował, my pozostańmy normalni.
opr. mg/mg