Recenzja filmu "Plac Zbawiciela" (reż. Krzysztof Krauze i Joanna Kos-Krauze)
„Plac Zbawiciela" okazał się dla jury 31. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych najlepszym filmem mijającego roku. Obraz Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze wstrząsa do głębi i boleśnie dotyka, ale nie pozostawia nic prócz beznadziei. Po seansie długo nie można otrząsnąć się z przygnębienia.
Doskonale zbudowane role, rewelacyjne aktorstwo, świetna psychologia postaci, zdjęcia i montaż potęgujące wrażenie zamknięcia w pułapce, umiejętne budowanie emocjonalnego napięcia doprowadzone do ekstremalnych sytuacji na ekranie i uczuć na widowni - to ogromne zalety „Placu Zbawiciela". Para-dokumentalna sytuacja opowiedziana w filmie jest tym bardziej przerażająca, że dotyczy - choć w mniejszym natężeniu - każdego. Zróbmy sobie rachunek sumienia, a szybko dojdziemy do wniosku, że słowa wypowiadane przez bohaterów czasem coś nam przypominają.
Twórcy w wywiadach wielokrotnie odwołują się do „Długu", zresztą „Plac Zbawiciela" to pierwotny tytuł tego pamiętnego obrazu traktującego o uwikłaniu w zbrodnię. Rzeczywiście, oba filmy mają ze sobą wiele wspólnego: podobny rodzaj psychicznego zamotania, które normalnych ludzi prowadzi do koszmarnych czynów. Jednak „Plac Zbawiciela" przewyższył „Dług" nagromadzeniem uczuć rozpaczy, z której nie ma wyjścia.
Film opowiada o trojgu ludzi: trzydziestoparolatkowie Beata (Jowita Budnik) i Bartek (Arkadiusz Janiczek) są małżeństwem z dwojgiem dzieci, mieszkają z matką Bartka, Teresą (Ewa Wencel). Sytuacja wydaje się tragiczna: deweloper, który budował ich mieszkanie, zniknął z wpłaconymi pieniędzmi. Bezrobotna Beata i jej mąż są teraz zdani na łaskę jego matki. Matki trudnej, powiedzielibyśmy „toksycznej", która nie przepada za swoją synową i rządzi coraz bardziej uzależniającym się od niej synem. Któż nie zna takiej historii? Razem z bohaterami dajemy się wkręcić w spiralę zła, psychicznych szantaży, chęci odwetu i zaspokajania własnych potrzeb. Boleśnie odczuwamy zranienia. Atmosfera uwięzienia i wrażenie uwikłania się w sytuację bez wyjścia są oddane tak realnie, że dusimy się wręcz, patrząc na wnętrza mieszkania przy warszawskim placu Zbawiciela. Zostaje nam nawet odebrana pokusa podjęcia jakiejś decyzji za bohaterów, bo dajemy się razem z nimi uwieść przekonaniu, że ta historia nie może mieć dobrego końca.
Tak właśnie się dzieje: ta historia nie ma dobrego końca. To moim zdaniem słabość „Placu Zbawiciela": brakuje temu filmowi katharsis, brakuje oczyszczenia. Z kina wychodzimy poobijani i rozbici emocjonalnie, z uczuciem bezsensu. Krzysztof Krauze mówi, że z tej matni jest wyjście, a mianowicie przebaczenie: „Dzięki przebaczeniu tej trójce udało się w końcu podnieść". Zastanawiam się, czy reżyser mówi o tym samym filmie ? Oczekując na to przebaczenie, obejrzałam film do końca, choć były co najmniej dwa momenty, gdy chciałam uciec z kina przed nadmiarem psychicznego okrucieństwa. Nie zobaczyłam przebaczenia, a ledwo naszkicowana przemiana Bartka jest zbyt słaba, by zrównoważyć ogrom cierpienia zawarty w tej historii.
Kościół stojący przy placu Zbawiciela staje się niemym świadkiem rozpadu tej rodziny. Wszyscy bohaterowie patrzą na jego fasadę kilka razy dziennie, przechodzą obok niego, widząc w nim tylko jeden z budynków. W najgorszych chwilach swego życia, gdy tracą miłość, gdy są przerażająco samotni, nawet nie westchną do Boga - Zbawiciela właśnie. Może dorabiam jakąś ideologię, ale myślę, że zbawienie - ratunek - było na wyciągnięcie ręki, na placu Zbawiciela. Ale nikt go nie odnalazł. Dlatego wychodzimy z kina bez żadnej nadziei.
opr. mg/mg