O możliwości "adopcji serca" dzieci z terenów misyjnych
— Te sieroty cierpią z wielu powodów, zwłaszcza psychicznie i duchowo, bo są na tym świecie „jako palec goły”. Nie mają nikogo, kto by je zauważył, skarcił, pochwalił, przytulił. „Adopcja Serca” ociera niejedną łzę, wypełnia nadzieją pustkę sierocego serduszka — mówi ks. Zbigniew Pawłowski SAC, od ponad 20 lat misjonarz w północnej Rwandzie. W diecezji Ruhengeri koordynuje akcję symbolicznej adopcji — „Adopcji Serca”.
„Miałam taki sen: widziałam list od Ciebie i tańczyłam z radości. Bałam się, że nie jest do mnie” — pisze do swoich nowych „rodziców” Clarisse Mugeri. Prawdopodobnie nigdy ich nie zobaczy, ale dla niej najważniejsze jest to, że gdzieś w Europie jest ktoś, kto o niej myśli i modli się za nią.
Dzieci do adopcji wynajdują siostry i księża, przebywający na misjach. Złe słowo: „wynajdują”. Dzieci potrzebujących natychmiastowej pomocy jest tyle, że starczyłoby pewnie dla każdej polskiej rodziny, która chciałaby przejąć się ich losem, pokryć koszty utrzymania i kształcenia.
Kwestionariusz standardowo wypełniany dla dzieci, które znajdą rodziców poprzez „Adopcję Serca”, w rubryce „rodzice” zawiera najczęściej tylko jedno słowo: masakra. Ale bywa, jak w przypadku Józefa Masengesho, że rodzic, który przeżył wojnę, nie jest w stanie zapewnić im opieki. Józefowi została tylko matka, która wyczerpana walką z AIDS nie ma nawet siły, żeby przygotować jedzenie.
„To dziecko bardzo przygnębione i zniechęcone do życia z powodu biedy. Nie lubi się bawić, choć uczy się dobrze. Życie chłopczyka jest ciężkie i smutne, często nie ma w ogóle co jeść” — czytam w kwestionariuszu Józefa. Podobnie jak setki innych młodziutkich rwandyjskich katolików nie ma nadziei na lepsze. Bez działki ziemi, krowy, pieniędzy na książki, bez wykształcenia, skazane są na łaskę i niełaskę sąsiadów i obcych, którzy przynoszą im tyle jedzenia, żeby mogły przeżyć do jutra.
15 dolarów co miesiąc wystarcza na bardzo skromne utrzymanie i naukę. Tylko tyle potrzeba, by zostać rodzicem adopcyjnym rwandyjskiego dziecka.
Celem akcji jest przede wszystkim jak najszybsze usamodzielnienie dziecka, czyli nauczenie zawodu. W akcji „Adopcja Serca” obowiązuje zasada, że wszystkie dzieci mają równe żołądki — żadne nie może być wyróżniane, czy otrzymywać większej niż inne dzieci pomocy. Wyjątek stanowią dzieci kalekie. Każda dodatkowa suma będzie przyjęta z wdzięcznością, ale trafi na konto ogólne. Z tych środków finansowana jest m.in. pomoc dzieciom, których europejscy rodzice z jakichś powodów przestali przesyłać pieniądze.
Decydując się na adopcję serca, określa się wiek dziecka. Chodzi o deklarację długości adopcji, która trwa zwykle do okresu usamodzielnienia się, czyli 18. roku życia dziecka. Korespondencja przekazywana jest pocztą misyjną, czyli wówczas, gdy ktoś z misjonarzy wyjeżdża lub przyjeżdża do Polski.
Praca administracyjna związana z „Adopcją Serca”, przeprowadzanie wywiadów środowiskowych, zakładanie kartotek, robienie i opisywanie zdjęć, tłumaczenia — to dodatkowa praca, którą misjonarze wykonują obok codziennych obowiązków. Ich pomocnicy w Polsce również pracują jako wolontariusze.
— Każdego dnia przyjmuję w ośrodku zdrowia 60 osób, a w ramach „Adopcji Serca” mam pod opieką 110 dzieci — opowiada s. Jolanta Kostrzewska ze Zgromadzenia Sióstr Służek NMPN.
„Mieć pod opieką” w tym przypadku oznacza, że siostra musi każdemu dziecku kupić i dostarczyć żywność, opłacić szkołę, zdobyć przybory, książki, ubranie, czasami dopilnować, by dziecko było posyłane do szkoły, a nie do pracy w polu.
Każdy adopcyjny rodzic otrzymuje podstawowe informacje o swoim dziecku — imię, nazwisko, wiek, miejsce zamieszkania, datę i przyczynę śmierci naturalnych rodziców.
— Staramy się, choć czasem to trudne, dołączyć choćby krótki życiorys dziecka, to znaczy to, co ono samo zapamiętało o sobie lub rodzinie, albo przynajmniej to, co wiedzą sąsiedzi — mówi Magdalena Słodzinka.
Najczęściej dzieci nie chcą wracać do wspomnień, nawet jeżeli je mają. Przeżyły koszmar wojny, wypędzenia, głodu, nieraz były świadkami gwałtownej śmierci swoich rodziców czy rodzeństwa.
Rwanda jest niewielkim środkowoafrykańskim krajem, zaliczanym do grupy 25 najbiedniejszych krajów świata. Wojna, która wybuchła w 1990 roku, a w 1994 r. przerodziła się w krwawą rzeź, spowodowała śmierć ponad miliona osób, czyli blisko szóstej części populacji. Wielu z dwukrotnie większej liczby, po eksodusie do sąsiednich Tanzanii, Zairu, Burundi, zmuszonych do powrotu pod koniec 1996 roku, zginęło w marszu śmierci do ojczystego kraju.
Dziś na terenie przeciętnej parafii w Rwandzie przebywa od kilkuset do kilku tysięcy sierot. Kilkaset tysięcy spośród rwandyjskich dzieci nie ma na świecie nikogo bliskiego.
Rodziny są niewyobrażalnie biedne. Mają po pięcioro i więcej dzieci, a wszyscy ich członkowie mogą sobie pozwolić najwyżej na jeden posiłek dziennie. Już małe dzieci tak się wychowuje, że o drugi posiłek nie wolno nawet prosić. Spożywa się tu głównie słodkie ziemniaki, fasolę, maniok, sorgo... Brakuje wielu niezbędnych składników, jak białko czy witaminy. Biedne dzieci nie mają nawet szans, żeby spróbować mleka czy mięsa.
„Mamy dużo szczęścia, bo jeden z przyjaciół pożyczył nam krowę, żebyśmy mogli mieć nawóz. Teraz nasza ziemia jest bardziej urodzajna. Kiedy wracam ze szkoły wieczorem, przez co najmniej godzinę zajmuję się tą krową. Śpiewam jej piosenkę, żeby się do mnie przyzwyczaiła i zbieram jej paszę. Ostatnio padały deszcze i warzywa dobrze rosną, chociaż powiedzieli nam, że nie będzie więcej deszczu. Bóg jednak, który jest najmocniejszy, pokazał nam, że nas kocha i dał nam deszcz” — pisze Catherina Nyiranieziryayo.
Mimo biedy rodziny rwandyjskie przyjmują na wychowanie nawet po kilkoro sierot. Bywa, że najstarsze z rodzeństwa w wieku 12—14 lat miewa pod opieką czworo, pięcioro młodszych dzieci. Rwandyjskie dzieci i młodzież stają na co dzień przed problemami, z jakimi nie radzi sobie wielu dorosłych. Najpoważniejsze z nich to niedożywienie i głód oraz brak perspektyw.
Do tej pory swoich rodziców w ramach akcji „Adopcja Serca” znalazło w Polsce ponad dwa tysiące afrykańskich dzieci. To efekt pracy głównie gdańskiej grupy ruchu MAITRI i Wojciecha Zięby, pomysłodawcy akcji. Ale coraz aktywniejsze są także inne ośrodki: w Lublinie, Bytomiu, a od roku także w Warszawie.
„Jeżeli tylko kiedykolwiek będziesz, drogi Rodzicu, w Ruandzie, zaśpiewamy i zatańczymy dla Ciebie. Będziesz bardzo szczęśliwy, że możesz z nami być” — pisze do swoich rodziców Dizne Maniragaba. Ale myślą tak zapewne wszystkie dzieci z Rwandy, które dzięki „Adopcji Serca” znalazły w Polsce kogoś, kto je kocha.
Korespondencję z dopiskiem „Adopcja Serca” można przesyłać pod adresem: Ruch Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI przy parafii św. Stanisława BM, ul. Bema 73/75, 01-244 Warszawa, tel. 0 22 756 58 50;
Ośrodek akcji „Adopcji Serca” w Gdańsku: tel. 0 58 5203050;
Ośrodek w Bytomiu: tel. 0 32 2815214;
Ośrodek w Lublinie: tel. 0 81 4432046.
opr. mg/mg