Wolontariuszka opisuje swój pobyt i pracę u Sióstr Misjonarek Miłości w Albanii
Chodząc po pokojach widziałam anioły w biało-niebieskim sari, przemykające pomiędzy łóżkami, aby podłączyć kroplówkę, przemyć rany — krwawiące na ciele i sercu. Podchodząc do kolejnych łóżek nasłuchiwałam uważnie. Kobiety opowiadały coś w niezrozumiałym języku. Inne nie mówiły nic. Choroba zamknęła usta.
Na zegarku wybiła 12. Gorące powietrze pali skórę jak niewystudzona do końca zapałka. Rozżarzone słońce oślepia oczy. Przede mną sucha, piaszczysta droga, na której trudno stawiać kroki. Po dwóch dniach podróży autokarem jestem na miejscu. Rozpoczyna się moja misja. Czuję, że plecak ciąży mi jak worek z ziemniakami, próbując powalić na ziemię. Dość nietypowy bagaż. Ubrania wepchnięte między kolorowe piłki, mieszające się z bańkami, farbami i cukierkami. Z lewego boku wystają czerwone paletki. To wszystko przez ostatni miesiąc bezszelestnie wpadało do plecaka z rąk cichych aniołów — moich znajomych. Z trudem łapiąc równowagę, na ugiętych kolanach szukam reszty bagażu. Jeszcze tylko gitara, szeleszczące torby, torebeczki i mogę iść. Razem jakieś 25 kg ludzkiej dobroci zabranej z Polski.
Idę, choć nie wiem dokąd. Pierwsza myśl — znaleźć cień. Uciec przed słońcem. Wokół tylko pola bez drzew, oblane słońcem. To moje pierwsze chwile na albańskiej ziemi. Nie wiedziałam, co mnie czeka. Gorąco — ciasna podróż zabrała mi całą energię, entuzjazm. Jedyne, co było żywe to pokój w sercu. Do tej pory myślałam, że to skóra mnie pali na prawym ramieniu, ale szybko zorientowałam się, że to Bóg mnie dotyka. A chwilami nawet przytula. Temperatura Bożego dotyku jest bardzo wysoka. A Jego obecność tak jasna, że zakleja oczy. Tak jak spojrzenie w rozgrzane lipcowe słońce po wyjściu z ciemnego autokaru.
Tego samego dnia, wieczorem, poznałam Siostry Misjonarki Miłości, u których miałam spędzić najbliższy miesiąc. Pierwszy obraz? Zachodzące słońce i przybliżające się z oddali postacie w biało-niebieskim sari. Jedna z sióstr w ręku trzyma różę. Z uśmiechem mówi, że to prezent dla Jezusa. Zdziwiłam się tak żywą relacją z Bogiem. Dopiero z biegiem czasu zaczęłam rozumieć. Jeden kwiat dla Jezusa, jeden szczery uśmiech dany dziecku, jedna opatrzona rana, jedna szczera rozmowa z kimś zagubionym, jedno spojrzenie z miłością... jak mówiła Matka Teresa z Kalkuty „nie możemy uczynić nic wielkiego, ale tylko małe rzeczy z wielką miłością”. Nie postawi się budynku w minutę z jednej wielkiej cegły. Siostry rozdawały małe chwile, jak cegiełki na budowę wielkiego domu. Tak by pomieścił wszystkie porzucone dzieci, opuszczonych, umierających, pozbawionych opieki. Wszystkich chorych na brak miłości. Wbrew pozorom są ich całe tłumy. Czas ucieka, więc każda chwila jest cenna. Mała cegiełka musi być starannie ułożona, wyszlifowana modlitwą i sercem.
Każdy dzień zaczynał się Mszą Świętą. Dopiero później można działać. A raczej pozwolić Bogu działać w nas, przekraczając granice kultury, religii, wieku, choroby. Pierwszy punkt dnia — półkolonie. Wsiadając do białego furgonu sióstr myślę, czy wszystko zabrane. Zaglądam do bagażnika. Słodkie rogale mieszają się z bajecznie kolorowymi farbami, piłkami, niezliczoną liczbą kredek, kartek i butelkami z zamrożoną kranówką. Za godzinę będzie to najbardziej pożądany napój. Lodowata woda doda nam energii. Wszystko gotowe. Wraz z trzema polskimi wolontariuszkami i dwiema siostrami ruszamy. Po pokonaniu labiryntów tirańskich ulic docieramy do opuszczonej fabryki — miejsca naszych zajęć. Na pierwszy rzut oka widok jak ze zdjęć powojennych. W oknach zardzewiałe kraty, trochę gruzu, na suficie groźny czarny hak. Kolorowe bibuły i papierowe kwiatki na obdrapanych ścianach wyglądają jak kadr z innej bajki.
Największy atut tego miejsca to cień. Potężny dach chroni nas przed lipcowym słońcem. Wychodząc z samochodu słyszę mieszankę obco brzmiących słów, śmiech i wesołe okrzyki. Dzieciaki wspinają się na nasze szyje. Są zwinne jak małpki. Wszędzie ich pełno. Biegną do Sióstr z wyrazami zachwytu nad naszą fabryką. Swoimi cienkimi głosikami krzyczą, że jest pięknie! 3 godziny zajęć przeplecione tańcami, śpiewami i grami, mijają aż za szybko. Siostra Wiktoria — Włoszka, mówi dzieciom o Aniołach. W jednej salce z szaro-czarnymi, popękanymi ścianami wiesza obrazek Anioła Stróża. Patrząc na strugi światła wpadające przez kratę w małym okienku, miałam wrażenie, że to anielski blask wypełnia to miejsce. Czysty śmiech dzieci jak trzepot anielskich skrzydeł zasłaniał wszechobecną biedę.
Po nakarmieniu dziecięcego ciała i ducha, z resztkami farb na twarzy i rękach wracamy do ośrodka sióstr. To było jak przejście do innego świata. Z tłumów dziecięcych rączek, gęstej dżungli niezrozumiałych okrzyków, jasnych uśmiechów i błyszczących oczu do oazy spokoju. Tu panuje cisza. W tej ciszy można usłyszeć milczenie Krzyża przeplecione z rytmicznym biciem serca. Wytężając słuch zrozumiałam, że milczenie może być decybelami wołania o pomoc. Po wyjściu z kaplicy słyszałam, jak cisza krzyczy, by ją zagłuszyć. Było tam około 50 kobiet potrzebujących codziennej opieki. Wyczekujące jednego spojrzenia, potrzymania za rękę.
Chodząc po pokojach widziałam anioły w biało-niebieskim sari, przemykające pomiędzy łóżkami, aby podłączyć kroplówkę, przemyć rany — krwawiące na ciele i sercu. Podchodząc do kolejnych łóżek nasłuchiwałam uważnie. Kobiety opowiadały coś w niezrozumiałym języku. Inne nie mówiły nic. Choroba zamknęła im usta. Czasem tylko cichy jęk, głośny wrzask potwierdzał ich piekący ból. Nie rozumiałam nic, ale patrzyłam w oczy. Tak jakby było w nich zapisane wszystko, co widziały. Powoli stało się to moim ulubionym zajęciem. Podczas prawie dwugodzinnego karmienia, poznawałam ich wnętrze, życie. Bez słów.
Podobno oczy są odzwierciedleniem duszy. Te oczy zapamiętałam najbardziej. Widziałam oczy muzułmańskie i katolickie. Tego nie da się rozpoznać nawet po tygodniach ciepłych spojrzeń. Wszystkie były tak duże, jakby chciały objąć cały świat. Ich błysk, wyrazisty czekoladowy kolor sprawiał, że można było się w nich przeglądać. Widziałam oczy dzieci spragnionych miłości; dzieci które zostały porzucone tylko dlatego, że urodziły się chore. Widziałam te, które oglądały biedę, awantury rodzinne, pijaństwo rodziców, morderstwo matki. Spojrzałam w oczy ludzi młodych i starych, umierających, tych o których zapomniała rodzina. W nich wszystkich widziałam jedno — przyciągające jak magnes pragnienie miłości.
Misja w Albanii trwała miesiąc. Była to Boża misja przemiany mojego serca. Wcześniej pędziłam przez życie między szkoła, pracą i natłokiem spraw, nie mając czasu na oddech. Jak na autostradzie. Jazda samochodem 180 km/h z otwartymi oknami. Próbujesz uchwycić migające w ułamkach sekund widoki i rozmazane ludzkie twarze. Do tego huk i szum szarpiącego powietrza zatyka uszy. Czy gdy wysiądziesz opowiesz o słodkim śpiewie ptaków? O kolorach ludzkich oczu?
Na zegarku wybiła 12. Mój autokar zatrzymał się na spalonej słońcem albańskiej ziemi. Zatrzymałam się razem z nim. Wysiadłam. Tirana. 10 lipca 2011 roku. Przez następny miesiąc szłam pieszo albańską drogą z piachem w butach, czując gorący dotyk Boga. Mogłam przystanąć i patrzeć w ludzkie oczy. Usłyszeć jaką melodią bije moje serce. Ono zagrało mi słodką melodią życia , że jest szczęśliwe.
Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Miłości zostało założone przez bł. Matkę Teresę z Kalkuty w 1950 roku. Obecnie około 5000 sióstr posługuje w różnych krajach na całym świecie, także w Albanii. Ich charyzmat to praca w duchu ubóstwa i radości na rzecz najbiedniejszych z biednych, mieszkających w dzielnicach nędzy. W Tiranie, stolicy i największym mieście Albanii, Siostry Misjonarki Miłości zajmują się ludźmi najbiedniejszymi, takimi których już nikt nie chce, schorowanymi staruszkami oraz biedną młodzieżą i dziećmi.
opr. mg/mg