Rewolucja w Tunezji widziana oczami naocznego świadka, misjonarza
Kiedy byłem małym dzieckiem, ktoś dał mi do ręki kalejdoskop. Kawałki szkła, w tubie, które przy asyście światła łączą się w fantastyczne układy. Nie jesteś w stanie przewidzieć co nastąpi za chwilę, wszystko jest niespodzianką. Zachwyt miesza się z dziwną niepewnością, napięciem i oczekiwaniem
.Życie to nie kalejdoskop, nie martwa tuba. Jestem naocznym świadkiem tego co się działo i dzieje w Tunezji. I mimo bólu, który dotyka tę ziemię, jestem zachwycony, bo jestem w centrum tworzącej się historii narodu. Jestem dumny nie tyle z tego, że znajduję się w sercu wydarzeń, ale jestem dumny z ludzi, którzy mają na te wydarzenia tak ogromny wpływ. Patrzę niepewny w przyszłość. Jak pokierują swoimi losami? Czy nie stracą tego wszystkiego za co zapłacili tak wysoką cenę? Czekam na jutro z nadzieją. Życzę Tunezyjczykom powodzenia.
Tych parę słów piszę ku pamięci historii, która układa się przedziwnie. Turysta, nerwowo oczekujący na wylot z tego kraju, nie widzi tego co ja, wędrujący o północy po dachu naszej szkoły. Moja obecność tu to przywilej darmo dany, z którego korzystam. Jestem powołany do bycia z tymi ludźmi, w tym właśnie momencie.
Wojsko mija po raz kolejny naszą szkołę, czołgi ustawione są na dwóch rogach ulicy. Czy czuje strach? Nie! Ktoś, kogo tu niema nie zrozumie tego, jeśli nie zna historii Tunezji. Teraz nastąpił przewrót — rewolucja! Zaczęło się od śmierci człowieka, właściciela kramu. Skończył on studia i wylądował na ulicy jako sprzedawca warzyw. Poczciwiec, robił to nielegalnie, co jest tu powszechne. Nowością było to, że policja zabrała mu kram. Nie dali się przekonać, że nie ma pieniędzy, by dać solidną łapówkę. Odebrano mu tylko kram ale dla niego był on wszystkim. Nie miał z nikąd pomocy. Polał się benzyną i podpalił przed jednym z urzędów. Nie umarł od razu. Jeszcze prezydent zdążył go odwiedzić w szpitalu. Okrutny pijar. Przecież to on stworzył państwo dyktatury z prezydencką policją. Ale to jest już początek końca.
Człowiek się podpala. Chwilę potem ludzie wylegają na ulicę. Demonstrują, ginie 66 osób. Prezydent Ben Ali uwija się jak w ukropie. Kolejne oświadczenia. Moi przyjaciele nie dają im wiary. Policja strzela do ludzi. Rozkaz otrzymuje również wojsko. Generał odmawia wykonania zadania, zostaje zdymisjonowany. Determinacja Tunezyjczyków wzrasta. Siła perswazji, umiłowanie sprawiedliwości pierwszy raz, po 23 latach łamie prezydenta. Przyparty do muru obiecuje 300 tys. miejsc pracy, obniżkę cen cukru, mleka, chleba i nawet przyznaje się do błędów.
Ktoś dzwoni i mówi, że to koniec. Ludzie się cieszą. O nie! To koniec? Pytam sam siebie. Po to poświęciło życie 66 osób? Dla tańszego cukru, mleka i chleba? Pomyłka.
Mój przyjaciel spieszy z wyjaśnieniem. Ci ludzi w centrum Tunisu to klakierzy prezydenta. Wystarczy spojrzeć na rejestrację. Wynajęli samochody, by zrobić zamieszanie.
Dzień później Tunezja budzi się jeszcze bardziej sroga i zdeterminowana. Nie o cukier i mleko tu chodzi, ale o wolność. Prezydent tchórzy i ucieka z żoną z kraju. Malta go nie przyjmuje, Francja odrzuca, Włochy dają kopa. Arabia Saudyjska daje mu schronienie, ale na chwilę — mam nadzieję.
Kłamstwa się mnożą. Prezydent uciekając próbuje swych ostatnich forteli — wystawia marionetki, które mają cały bałagan przetrzymać, a potem pozwolić mu wrócić. Marionetki — czym są, gdy nie ma komu nimi dyrygować? Plan się łamie. Tunezyjczycy nie pozwalają się oszukiwać. Znów płacą krwią, ale tym razem odzyskują wolność! Czy ją dobrze wykorzystają? To pierwsze pytanie jakie mi się nasuwa. Znam je. Całkiem niedawno zadawali je sobie Polacy.
Pozostaje ostatni problem. Wojskowi są tutaj kochani. Ludzie ich ściskają na ulicy. Jakbym widział armię amerykańską paradującą na filmach z drugiej wojny światowej. Żołnierze w przeciwieństwie do policjantów dają poczucie bezpieczeństwa. Wszyscy są im posłuszni. Teraz na ulicach to oni pilnują porządku. Nie ma tyle strzałów co przedtem, nie ma wrzasków, jest cisza. W pogoni za zorganizowanymi bandami policjantów prezydenta dwa razy z wielkim impetem pomknął przed drzwiami naszej szkoły czołg. 50 metrów od nas zabito paru z nich. Obserwuję to z dachu naszej szkoły.
Mimo to jest spokój i dlatego zaczynam być dumny, że tutaj jestem. I jeszcze to: grupki ludzi, również moich sąsiadów organizują się. Ktoś chce wprowadzić chaos. Jacyś bandyci rabują miasto po mieście. Niektórzy mówią, że to znowu policjanci prezydenta. Kolejne incydenty i już wiemy, że to prawda. Tunezyjczycy się nie dają. „Jaśminowa rewolucja”. Biorą kije w ręce i pilnują ulic. Pani Ambasador Polski napisała mi sms: „moje chłopaki też zapisali się na listę społeczną, z polskimi widłami pilnują ulicy”. Nie potrafię tego inaczej wyrazić — jestem dumny, że tutaj jestem, w tym kraju, w tym momencie. Do tej pory wiedziałem jedynie z książek, co to znaczy walczyć o wolność. Teraz mam okazję przeżyć to na własnej skórze.
Opis przewrotu dopełniają różne niespodziewane gesty. Dzwoniłem do nauczycielki, której mąż jest piekarzem
— Pani da nam chleba.
— Jasne, mam cztery w lodówce, dam wam dwa. Dopiero jutro mąż zaczyna piec. Ale nic nie szkodzi, przyjeżdżajcie.
Ktoś inny dzwoni
— Co tam u was? Jakby wam czegoś brakowało dajcie znać, przyjdźcie jeść do nas.
Ja chrześcijanin, zapraszany przez rodziny muzułmańskie. Troszczą się o mnie jak o swego. To honor dla mnie, że jestem w Tunezji i znam takich ludzi.
Razem ze mną na misji pracuje Wojtek — ksiądz diecezjalny. 2 stycznia wyjechał do rodziny w RPA. Ostatnim razem kiedy zostawiał mnie samego, 10 kwietnia 2010 roku, wylądował w Polsce o 12.00. Wtedy przeżywaliśmy katastrofę smoleńską.
Wojtek znów wyjechał. Kolejna tragedia. Wraca 23 stycznia, będzie pewnie już po wszystkim. Tunezja straciła swojego prezydenta. Straciła? A raczej Tunezja odzyskała swoją wolność i chciałbym, by to nie były tylko pobożne życzenia! Ta tworząca się demokracja może być nową szansą również dla Kościoła. Będzie to możliwe jeśli ludzie zjednoczą się w modlitwie.
Ksiądz Marek Rybiński
Tunezja, Manouba
Zdjęcia ks. Marek Rybiński
Nadesłał: ks. Maciej Makuła SDB
opr. mg/mg