Moja Etiopia

Rozmowa z Kasią i Mariuszem, którzy pracowali w Dilla. Przez trzy miesiące pomagali Siostrom Salezjankom w codziennych obowiązkach.

Katarzyna Boryczka i Mariusz Gondarczyk pracowali w Dilla. Przez trzy miesiące pomagali Siostrom Salezjankom w codziennych obowiązkach. Kasia pracowała w przychodni, oboje prowadzili zajęcia w oratorium, pomagali w prowadzeniu programu Adopcji na Odległość.

Iwona Błędowska: Powiedzcie, co robiliście na wolontariacie w Etiopii?

Mariusz Gondarczyk: Kasia robiła zastrzyki non stop. Pierwszy zastrzyk był najlepszy.

Katarzyna Boryczka: Pierwszy zastrzyk był prosto w mój palec. Ale czystą igłą.

Iwona: Jak to?

Kasia: No, bo tam strzykawki nie otwierają się tak łatwo, jak w Polsce, więc zrobiłam na siłę. I tak otworzyłam, że wbiłam sobie igłę w palec.

Mariusz (śmiech): I wyobraźcie sobie reklamę: przyjeżdża Polka, studentka ostatniego roku medycyny i próbując zrobić pierwszy zastrzyk, wbija sobie igłę w palec. Mogli zastanawiać się jaki jest poziom edukacji w Polsce?

Tomasz Łukaszuk: Ale naprawdę to tylko te zastrzyki robiłaś?

Kasia: Głównie są tam pacjenci ze wścieklizną, to znaczy tylko pogryzieni.

Iwona: Ale to psy gryzą?

Mariusz: Tam nikt nie przejmuje się psem. Pies pogryzie i nikt nie rozmawia o psie, tylko cały czas o pacjencie. W Polsce od razu takiego psa by chwycono i koniec. A tam w ogóle nie ma dyskusji na temat psa.

Iwona: A tam są bezpańskie psy?

Kasia: Tak, dużo.

Mariusz: Dwa razy mieliśmy przypadki zarażonych wścieklizną.

Kasia: Dziewczynka mała, taka 12-latka.

Mariusz: Była już w ostatniej fazie, (bo to było na) kilka dni przed śmiercią.

Andrzej Wujek: I co wtedy?

Mariusz: O ile nie przyjdzie się po zastrzyk po 30 dniach no to już koniec.

Helena Kamińska: Chyba już wcześniej, bo po 9. dniach ona już miała wstręt do wody i do światła.

Iwona: Ale posłuchajcie, nie ma tam jakiegoś rozwiązania na te psy?

Kasia: Tam się nikt tym nie przejmuje.

Iwona: No dobrze Kasia, czyli robiłaś zastrzyki osobom chorym na wściekliznę i co jeszcze?

Kasia: W klinice to głównie opatrunki, zastrzyki, parę razy zdarzyło się, że zaszywałam jakąś ranę. Taka ciekawostka. Przyszedł mężczyzna ukąszony przez węża i wtedy używa się kamienia belgijskich misjonarzy. Taki czarny kamień, który przykłada się na ranę. No i to wysysa jad. Jad jakby wsiąka w te włókienka. Potem kamień macza się w mleku, oczyszcza i można go jeszcze raz użyć. I w sumie z kliniki to tyle.

Iwona: A jeśli chodzi o niedożywienie dzieci? Przychodzą na placówkę mamy z niedożywionymi dziećmi?

Kasia: Tak, przychodziły. Zwłaszcza w sobotę jak rozdawaliśmy fafę, to jest taka mąka dla najbiedniejszych. Więc tam te mamy przychodziły. Ich dzieci były niedożywione, miały nawet odbarwione włosy, marazmy, były też popuchnięte na twarzy.

Iwona: I co jeszcze robiliście?

Mariusz: Pomagaliśmy przede wszystkim w koordynacji programu Adopcji na Odległość. Po południu od 14.00 do 17.30 codziennie byliśmy w oratorium. Myśleliśmy, że nauka angielskiego małych dziewczynek to jest coś prostego. Może nie jesteśmy ekspertami, dobrze nie mówimy, ale jakieś tam podstawy mamy i myśleliśmy, że potrafimy to przekazać tak, żeby nauczyć innych. A tu nie. Wchodzisz na zajęcia, masz przygotowane materiały, a tu widzisz, że zainteresowania wystarcza na 5 minut, a później ziewanie, rozmowa i zero komunikacji z nami. Więc trzeba było szybko zmienić podejście i wymyślić coś zupełnie nowego, bo tak to by nie zadziałało. Dziewczyny nudziły się i cały czas tylko „Zim balu, zim balu” to znaczy „Cisza, cisza”, żeby nas słuchały. No i okazało się, że zawody i rywalizacja są najprostsze. Dzieliliśmy ich zawsze na drużyny, czy według ławek, czy według rzędów i to się sprawdzało. Miało to też swoje negatywne konsekwencje. Najgorsze jest, jak drużyna przegra. No to wtedy jest wojna, to tak łatwo nie przechodzi, że można nie być zwycięzcą. Lubią wygrywać. Nawet biją się, ale to bardziej na zajęciach sportowych, nie tak, że na lekcji.

Iwona: A w oratorium jak sobie radziliście z tymi zabawami, z organizowaniem czasu?

Mariusz: No to właśnie były zajęcia z angielskiego. Prowadziliśmy trzy grupy, od 4 do 8 klasy, z którymi pracowaliśmy po jakieś 2 godziny. Kiedyś księża zaprosili nas do siebie i było tam 100 dzieciaków w klasie dla 30 osób. I tam jeszcze nigdy nie było wolontariuszy, więc chcieli tylko zobaczyć białe twarze. Jak tam weszliśmy, to był jeden wielki pisk.

Iwona: Ale uciekali?

Mariusz: Nie, piszczeli z radości, że przyszliśmy. My nic nie musieliśmy mówić, a oni już krzyczeli, jakbyśmy byli gwiazdami rocka. Jeszcze brakowało, żeby autografy chcieli od nas. Więc na koniec przyszliśmy, przybiliśmy im piątki. Ale u nas w szkole było lepiej, bo na lekcji było tak 20-30 osób, więc przygotowywaliśmy zajęcia i weryfikowaliśmy je. Najprościej jest, żeby wszystkie dzieci mówiły po angielsku jednocześnie, ale wtedy połowa się kryje za plecami. Pomimo że stresują się, trzeba je sprawdzać. No i chwalić oczywiście: „go, best, go, best”. Tam nie ma tak, że można wydrukować i porozdawać kartki z ćwiczeniami, żeby każda osoba miała je na ławce. Jedną kartkę tam wszyscy 5 razy przewracali, żeby tylko wykorzystać na 5 różnych sposobów. Jak się otwierało butelkę to kapsli nie można było wyrzucać, bo siostra będzie miała pomysł, jak je w przedszkolu wykorzystać. Nic nie zostawało. Zero marnotrawstwa. Całe szczęście, że Kasia umie rysować. Wszystko narysowała, więc mieliśmy tablicę z obrazami i w ten sposób uczyliśmy angielskiego. Więc talent graficzny i muzyczny był najważniejszy.

Iwona: A nie chorowaliście?

Mariusz: Nie. Teraz z tęsknoty będziemy chorować. Trudno było rozstawać się z dziewczynami i siostrami. Bo my jednak dużo czasu razem spędzaliśmy, wszystkie posiłki, rozmowy. No i zawsze gdzieś na korytarzu, sali z telewizorem. No i liderzy są bardzo ważni, Ci miejscowi. Tam były takie dwie dziewczyny i z nimi mieliśmy najlepszy kontakt.

Ks. Tomasz: Na codziennym oratorium się spotykaliście?

Mariusz: Tak, a później, jak oratorium się skończyło, to też się spotykaliśmy. W ciągu dnia w kościele. Jak wychodziliśmy gdzieś i spotkaliśmy kogoś, no to rozmawialiśmy 15-20 minut. Nie mówiło się tylko „Cześć, jak się czujesz?”. No i 3-godzinna Msza Święta w niedzielę. Jak przyjechaliśmy, to nie umiałem Ojcze Nasz powiedzieć po angielsku, a po 3 miesiącach umiem prowadzić różaniec, bo siostra nas stopniowo pytała, czy chcielibyśmy. Uczestniczyliśmy także w rozważaniu Pisma Świętego, czytaniu Ewangelii, dzieleniu się Słowem.

Iwona: W jaki sposób pomagaliście przy Adopcji na Odległość?

Mariusz: Głównie, żeby formalnie wszystko się zgadzało. Żeby były zeskanowane dokumenty, zdjęcia, napisane listy, żeby później można było je porozsyłać. Ale wiadomo, że to jest po amharsku, więc nam było ciężko. Przychodził ktoś i nawet certyfikat ukończenia klasy, imię i nazwisko było po amharsku, więc tutaj musiała być pomoc kogoś miejscowego. Ale później to nie było nic trudnego, bardziej to, że Kasia pracowała w klinice.

Kasia: Tak, tak, wszystko sama robiłam.

Mariusz: Ale miała szczęście, bo dzięki temu uczyła się języka. Bo do niej przychodzili ludzi i mówili: Jest rana, boli. Ona umiała powiedzieć coś w języku amharskim, bo miała codziennie kontakt z nimi.

Kasia: Starałam się, ale to nic nie dawało, bo następnego dnia i tak przychodzili brudni, więc nie wiem, czy to nie przez mój język.

Iwona: Ale to było tak, że oni przychodzili na przykład rano i Ty musiałaś ich umyć?

Kasia: Oni na przykład przychodzili z ugryzieniem i noga była cała w błocie, no to ja nie mogłam zrobić żadnego opatrunku, a do nich nie dociera, że trzeba najpierw się umyć. Więc wysyłaliśmy ich najpierw pod prysznic. Mieliśmy taką umywalnię z boku lub wracali na drugi dzień.

Ks. Tomasz: Zatem jest to kwestia wprowadzania dobrej praktyki.

Helena: Oni wody nie mają. Tam jest problem od wielu, wielu lat. Tam pada, ale nikt nie zbiera wody deszczowej, nie ma zbiorników. Są studnie głębinowe, ale 68% jest w tej chwili do wymiany. Rząd ich nie naprawia. Raz w tygodniu dają wodę w niektórych regionach. Także ludzie napełniają wszystkie baniaki i trzymają.

Mariusz: Żeby doprowadzić wodę do domu potrzeba jakieś 2-3 tysiące birów, czyli 400-500 złotych. Dla nich to jest niemożliwe. Za trzy biry mogą kupić 20 litrów wody. Wiadomo, że to w perspektywie czasu nie opłaca się, ale łatwiej znaleźć 3 biry niż 3 tysiące.

Iwona: A jeśli chodzi o rzeki?

Mariusz: Wielki samochód wjeżdża do rzeki i tam go myją.

Kasia: A obok myje się jeszcze kierowca i krowa, wszyscy razem.

Mariusz: Najgorsze jest to, że tym biednym dzieciom zdarza się z niej korzystać. Nie wiem, czy przegotowują tę wodę.

Iwona: To pewnie panują takie choroby, jak tyfus?

Kasia: Tak, malaria, tyfus. Pracownicy też często przychodzili do nas po leki.

Zobacz więcej zdjęć do artykułu >>


opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama