Nasza kochana córeczka

O nieuleczalnej chorobie dziecka dowiedzieli się w 11. tygodniu ciąży. Diagnoza: brak mózgu i kości pokrywy czaszki. Postanowili towarzyszyć dziecku do końca...

Nasza kochana córeczka

O nieuleczalnej chorobie dziecka dowiedzieli się w 11. tygodniu ciąży. Diagnoza: brak mózgu i kości pokrywy czaszki. Postanowili towarzyszyć dziecku do końca. — Teraz, gdy Rity nie ma już z nami, świadomość, że podarowaliśmy jej tyle miłości i troski, ile mogliśmy, przynosi nam pokój — mówią.

Marta Kamińska jest nauczycielką nauczania początkowego i oligofrenopedagogiem (nauczycielem osób upośledzonych umysłowo). Mąż Krystian — informatykiem. Mieszkają w Oleśnicy koło Wrocławia. O tym, że są rodzicami, dowiedzieli się dokładnie sześć miesięcy po ślubie. Wybrali maleństwu zestaw imion, przedszkole i szkołę. Marta mówi, że czuła się jak szczęśliwa narzeczona, która planuje uroczystości weselne. — Było po prostu pięknie! — podsumowuje. — Na kolejnej z wizyt lekarz powiedział nam, że podejrzewa poważną wadę układu nerwowego — mówią. — Mogliśmy stracić dziecko w każdej chwili. To był dla nas szok. Lekarz poinformował nas o możliwościach wyboru: aborcji lub oczekiwaniu na poród. To, że z otwartością przyjął naszą decyzję, bardzo pomagało.

Ono przecież jest

— Czy się wahaliśmy? Nie. Przecież, gdy rodzice kilkuletniego dziecka dowiadują się, że jest chore na nieuleczalną chorobę i za kilka miesięcy umrze, nie przyspieszają jego odejścia, żeby się już do niego nie przyzwyczajać. Raczej starają się spędzić ten krótki czas, który im pozostał, jak najpiękniej. Nasza sytuacja wyglądała dokładnie tak samo. Zaraz po diagnozie Martę i Krystiana niszczył smutek: starali się przecież, dbali o dziecko od początku, a mimo to coś nie wyszło. Szczególnie trudne były święta Bożego Narodzenia. Pierwsze świąteczne życzenia składane maleństwu były życzeniami ostatnimi. „Lepiej liczyć dni, które przeżyliśmy z dzieckiem, niż odliczać dni, które nam zostały” — uświadomił sobie Krystian, gdy smutek stawał się trudny do zniesienia. Przyjęli więc taką strategię, że dopóki ich dziecko żyje, walczą o nie i cieszą się z każdego dnia, w którym jest z nimi. — To było logiczne — mówi Marta. — Nie zawsze łatwe, ale logiczne. Przecież nie wiedzieliśmy, kiedy odejdzie, tak samo jak nie wiemy, kiedy odejdą inne bliskie nam osoby. Wystarczy wypadek samochodowy w drodze do pracy, nagła choroba, by kogoś stracić. Świadomie zaczęli żyć bardziej chwilą obecną. Gdy — co zupełnie naturalne — Marcie zdarzało się płakać, mąż często, tuląc ją, pytał: „Czy chcesz, żeby nasze dziecko pamiętało mamę taką płaczącą?”.

Konflikt

Reakcje ludzi na ich decyzję były różne. Jedni chwalili i wspierali. Inni patrzyli jak na szalonych. — Usuniesz, zapomnisz i zaraz będziesz miała następne dziecko — radziło z troską w głosie kilka jej koleżanek matek. Niepokoiły się, że po urodzeniu, gdy Marta poczuje fizyczną bliskość z dzieckiem, nie podoła emocjonalnie rozstaniu. Lekarz prowadzący wspierał. Ale lekarka, do której poszli na konsultacje, Martę zdenerwowała, a Krystiana wystraszyła, mówiąc, że decydując się na donoszenie dziecka, Marta naraża się na śmierć. — Inni lekarze nie potwierdzili tego, ja jednak nie wiedziałem, co robić. Obawiałem się sytuacji, w której będę musiał wybierać pomiędzy ratowaniem życia żony a dziecka — mówi Krystian. Marta wielokrotnie powtarzała mu, by ratował dziecko — nie zważając na jej zdrowie i życie. — Z tym nie mogłem się zgodzić. Gdyby doszło do takiej sytuacji, chyba nie spełniłbym oczekiwań żony. — Te rozmowy były dla nas najtrudniejszym konfliktowym momentem — dodaje Marta. — Na szczęście nie trzeba było wybierać. Taki wybór mógłby nas bardzo poróżnić.

Zasługuje na miłość

Szukali sensu w tej sytuacji. Gdy zauważyli, że w internecie mało jest przydatnych informacji o tym, jak postępować, gdy wiemy, że dziecko w łonie mamy jest terminalnie chore, założyli własną stronę. A dokładniej: fanpage pt. „Nasz kochany dzidziuś” na Facebooku. — To był sposób na ujście emocji i podzielenie się naszym patrzeniem na tę sytuację — mówią. — Chcieliśmy dzielić się z innymi przekonaniem, że nawet dziecko, które jest chore, zasługuje na to, żeby żyć, żeby je kochać i żeby cieszyć się nim z innymi. Na co dzień w trudnych sytuacjach pomagali im najbliżsi. — Przypominałam sobie ból, jakiego doświadczyłam, tracąc moje trzecie dziecko tuż po urodzeniu — mówi Krystyna Fiałkowska, mama Marty. — Teraz bolało mnie, że córka przeżywa to samo. Wspieraliśmy, jak potrafiliśmy: rozmową, obecnością, działaniem i — co dla nas bardzo ważne — modlitwą. Po wizycie u psychoterapeuty, okazało się, że rodzice Rity są w tak dobrej kondycji psychicznej, że pomoc terapeutyczna nie jest im potrzebna. Osoby z hospicjum perinatalnego bardzo konkretnie pomogły w organizacji porodu. Jasne podpowiedzi, które otrzymywali od nich i sprawny system organizacyjny sprawił, że państwo Kamińscy poczuli się bardziej pewnie i bezpiecznie. Do dziś koordynatorka z hospicjum dzwoni, by zapytać, jak się czują i czego potrzebują. — Martwiliśmy się, że Rita umrze nieochrzczona — mówią. — I tu z pomocą przyszli znajomi kapłani. „Strasznie ograniczamy Pana Boga, mówiąc, że bez chrztu nie będzie zbawiona” — zauważył jeden z nich. — „Gdyby taka była Boża logika, Chrystus nie zstąpiłby do otchłani po ludzi Starego Testamentu. Istnieje przecież także coś takiego jak chrzest pragnienia dla rodziców, którzy pragną tego sakramentu dla swojego dziecka, a nie mają możliwości, by je ochrzcić”.

Nadzieja

— W tych trudnych chwilach bardzo pomagała nam wiara. Świadomość, że nasze życie nie kończy się na ziemi i kiedyś spotkamy się razem w niebie. Marta mówi, jak w tym czasie bliska stała się dla niej Maryja. To, że ciesząc się ze swojego Syna, zmagała się równocześnie ze świadomością, że Go straci. I mimo że cierpiała, zdecydowała się przyjąć wolę Boga. Ta świadomość stała się punktem zwrotnym. Powoli, zamiast o zdrowie i życie dla Rity, rodzice zaczęli modlić się o wypełnienie woli Bożej. — Oczywiście nadal chcieliśmy mieć zdrowego maluszka. Mieliśmy nadzieję, że modlitwy tak wielu osób będą wysłuchane. Że może córka będzie niepełnosprawna intelektualnie i fizycznie, ale będzie żyła. Równocześnie zrozumieliśmy, że cokolwiek się wydarzy, Pan Bóg wie, co robi. Że możemy się z tym nie zgadzać, może nam być smutno i przykro, i że równocześnie to trudne wydarzenie ma swój ukryty cel.

Spotkanie

Poród zaczął się miesiąc przed terminem. Niespodziewanie. — Gdy jechaliśmy do szpitala byłam gotowa prosić nie o cud, ale o opiekę. By po tym jak Ritka trafi do nieba, Niebieska Matka zaopiekowała się nią tak, jak ja tu na ziemi zrobić nie mogę — Marta mówi ze spokojem. Na jej ustach majaczy uśmiech. W oczach ma łzy. Lekarze i położne współpracujące z hospicjum przygotowali wszystko tak, by spełnić potrzeby państwa Kamińskich. — Dla nas było najważniejsze, by podczas porodu traktować ją tak, jakby się rodziło zdrowe dziecko, by dołożyć wszelkich racjonalnych starań, by ją ratować — wyjaśnia Krystian. — A potem, jeśli okaże się, że umiera, byśmy mieli warunki się z nią pożegnać. — Gdy dostałam Ritę na ręce, wiedziałam już, że razem spędzimy tylko minuty — dodaje Marta ze spokojem i czułością w głosie. — Mimo to nie było we mnie wtedy smutku. Nie przeszkadzało mi, że Rita nie jest pięknym różowym bobaskiem. Dla mnie była najpiękniejsza. Czułam spokój i radość, że jest, że mogę ją przytulić i powiedzieć jej, jak bardzo ją kocham. — Moment spotkania z Ritusią był przełomem mojego życia. W rękach trzymałem mój mały skarb i mogłem poczuć, co to znaczy być tatą — mówi pan Krystian. — Zaraz po słowach „Kocham Cię” zaśpiewałem piosenkę, którą każdej nocy nuciłem jej do brzuszka. Czas jakby zatrzymał się w miejscu i w tym momencie byliśmy tylko my i nasza kochana córeczka. — Doświadczaliśmy w tym czasie obecności Pana Boga niemal namacalnie. Nie było Go widać, ale czuliśmy, że w tym spokoju, który odczuwaliśmy wbrew wszystkiemu, On nam towarzyszy. — W pewnym momencie powiedziałam jej, że zaraz najprawdopodobniej odejdzie i żeby się nie bała. Że tam w niebie przyjmą ją z otwartymi ramionami. Że to nie jest pożegnanie — że za jakiś czas wszyscy się tam spotkamy. Rita odeszła na rękach rodziców. Żyła półtorej godziny.

Jesteśmy silniejsi

— Teraz, z perspektywy siedmiu tygodni od tego, jak Rity nie ma z nami, nadal jesteśmy spokojni — mówią. — Świadomość, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, pomaga nam w przeżywaniu żałoby. Gdybyśmy się zdecydowali iść inną drogą, do końca życia pewnie powracałaby wątpliwość: może diagnoza lekarzy była błędna (przecież to się zdarza), może Rita urodziłaby się zdrowa. To też pomaga nam nie mieć żalu do siebie: że coś zrobiliśmy nie tak. Nic więcej od nas nie zależało. Państwo Kamińscy podkreślają, że Rita uczyniła ich małżeństwo dużo silniejszym i głębszym. Wsparcie, którego doświadczyli od siebie nawzajem w tych trudnych chwilach sprawiło, że wzmocnili więzi. Nabrali też właściwego stosunku do niektórych spraw. — Drobne różnice zdań szybko znikają, gdy przypominamy sobie, jak błahych spraw dotyczą. — Jesteśmy szczęśliwi, mając świadomość, że mamy swoją świętą w niebie. Równocześnie tęsknimy za Ritą bardzo. Jest nam miło, gdy dzięki naszemu fanpage'owi ludzie nas kojarzą, witają serdecznie i mówią z miłością o Ritusi. Jednak sto razy bardziej wolelibyśmy, by nikt nas nie kojarzył, a w zamian za to, byśmy mogli iść na spacer ze swoją córeczką.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama