Polki z roku na rok rodzą mniej dzieci. Obecny współczynnik dzietności - 1,3 dziecka na statystyczną kobietę - nie gwarantuje biologicznego przetrwania naszego narodu. Czy są szanse, aby zmienić ten trend?
Polki z roku na rok rodzą coraz mniej dzieci — na statystyczną kobietę przypada 1,3 dziecka. I żadna kontrowersyjna kampania tego nie zmieni.
Na dzieci decydujemy się coraz później — na początku lat 90. XX w. pierwsze dziecko rodziłyśmy w wieku 23 lat, dziś — około 27. roku życia. Piszę „my”, bo sama jestem młodą mężatką, która dziecka jeszcze nie urodziła i dlatego odnoszę wrażenie, że najnowsza kampania Fundacji Mamy i Taty piętnuje także mnie i stawia na straconej pozycji — jestem gorsza, bo „jeszcze nie rodziłam”, bo „odkładam macierzyństwo”, a przecież zegar biologiczny tyka...
To prawda, dane na temat dzietności Polek są niepokojące. I nie chodzi już nawet o to, kto zapracuje na nasze emerytury, ale o to, że za kilkanaście lat staniemy się społeczeństwem starców. Problem jest palący i warto o nim mówić. Próbuje na niego zwrócić uwagę w swojej nowej kampanii społecznej Fundacja Mamy i Taty, postępując niestety według zasady „cel uświęca środki”. Spot przedstawia młodą kobietę, na pierwszy rzut oka szczęśliwą i spełnioną, która z wielką ekscytacją opowiada o tym, jak zdążyła zwiedzić Paryż i Tokio, zdobyć świetne wykształcenie i pracę, urządzić piękny dom, ale... nie zdążyła zostać matką, czego bardzo żałuje. „Nie odkładaj macierzyństwa na potem” — to hasło przewodnie kampanii. Tylko tyle i aż tyle. O co więc to zamieszanie?
Twórcy kampanii właściwie nie określają swojej grupy docelowej. Teoretycznie nie jest ona skierowana do młodych kobiet, które mają jeszcze czas na dziecko. Nie jest dla singielek z wyboru, które jeszcze nie dorosły do decyzji o wejściu w związek. Nie jest do tych, którzy, mając świadomość upływającego czasu, świadomie wybierają w życiu inne priorytety. Powstaje więc pytanie, do kogo właściwie kierowany jest spot? Twórcy wrzucili wszystkie kobiety, które jeszcze nie są matkami, do jednego worka „egoistki i karierowiczki”.
Owszem, są kobiety, dla których ważna jest praca i kariera. Albo takie, których marzeniem jest zwiedzenie połowy świata. Są kobiety sukcesu, których zarobki kilkakrotnie przewyższają średnią krajową, które co kilka dni chodzą do kosmetyczki, fryzjera i na manicure, a co parę lat zmieniają luksusowe auto. I odkładają decyzję o dziecku, bo ciągle jest coś, co chciałyby jeszcze zrobić/zobaczyć, jednym słowem — odhaczyć na swojej magicznej liście. Tylko że to jest jakiś niewielki procent społeczeństwa. Tymczasem problemem, który blokuje polskie kobiety przed decyzją o macierzyństwie, bynajmniej nie jest wycieczka do Tokio, ale raczej cały szereg problemów, o których twórcy kampanii nie mówią. Jak zauważa dwudziestokilkuletnia kobieta: „Nie Paryże i Tokia stanowią problem w znaczącej większości, a śmieciówki i brak prorodzinnej polityki państwa”. Wzrost dzietności Polek ogranicza m.in. znikoma liczba żłobków czy powszechność zatrudniania kobiet na umowy śmieciowe, które nie gwarantują im żadnych przywilejów w wypadku zajścia w ciążę. Przeszkodą na drodze do macierzyństwa jest brak opieki socjalnej oraz niskie zasiłki i ulgi dla rodzin.
Kolejnym wielkim przemilczanym tematem są... mężczyźni. Niby Fundacja Mamy i Taty, w reakcji na krytykę zapowiedziała, że kolejna odsłona kampanii będzie dotyczyła właśnie panów, to oglądając spot nie sposób pomyśleć, że kwestia odpowiedzialności za dzietności została zrzucona wyłącznie na kobiety. Mężowie i partnerzy są tu nieobecni, niejako umywają od tematu ręce, bo to przecież sprawa „matki Polki”. Tymczasem mężczyźni stanowią w tej układance istotny element. Po raz kolejny pokazuje się problem spadku liczby urodzeń jako sprawę wyłącznie kobiecą — nie mówi się o rodzicielstwie, ale o macierzyństwie. A przecież wiele kobiet nie zostaje matkami nie ze względu na swoje wybujałe ambicje, ale dlatego, że ich partnerzy to mężczyźni, którzy nie wyrośli z przysłowiowych krótkich spodenek, w związku z czym nie są w stanie wziąć na swoje barki odpowiedzialności za nowe życie.
Łatwiej jest jednak zaszufladkować bezdzietne Polki, przylepiając im łatkę egoistycznych karierowiczek, niż podjąć się próby rozwiązania problemów, z jakimi borykają się młode kobiety. A wśród nich znajdują się na przykład problemy medyczne czy psychiczne bariery. Takich kobiet trzeba wysłuchać, rozmawiać z nimi, pomagać przezwyciężać lęki... — dlaczego tymi zagadnieniami nie zajmie się prorodzinna organizacja?
Czy Polki naprawdę stawiają na materializm zamiast na macierzyństwo? Owszem, bywa i tak, że lista owych pozycji, które najpierw musisz zrealizować, nie kurczy się, ale powiększa. Tworzenie spisu wydumanych celów, jakie należy osiągnąć przed ciążą (np. praca za minimum 6 tys. zł miesięcznie, tak aby można było sobie pozwolić na wózek dla dziecka za kilka tysięcy) jest oczywiście chore. Ale czy nie dokładnie w taki sposób zostało ukazane dziecko w kontrowersyjnym spocie? Jako kolejny element na liście rzeczy do odhaczenia?
Obrońcy spotu twierdzą, że mówienie o kwestiach finansowych jako blokujących decyzję o dziecku jest wymówką, pod którą kryje się... egoizm. Przecież „jak Bóg da dziecko, to da i na dziecko”. Może niektórym małżeństwom łatwiej przychodzi rzucenie się na głęboką wodę, ale czy naprawdę tak trudno zrozumieć tych, którzy z pewnym lękiem spoglądają na swoje finanse? Czy tak trudno zrozumieć młode małżeństwo, niedługo po ślubie, w którym oboje pracują na śmieciówkach? Sprawę finansów można oczywiście sprowadzić do absurdów, mówiąc, że rodzenie dzieci bez własnego, pięknie urządzonego mieszkania, samochodu i dobrego zabezpieczenia na czarną godzinę to patologia. Tyle że nikt tak nie mówi. Jeśli pojawiają się finansowe lęki, to raczej związane z tym, jak np. mąż utrzyma rodzinę sam, kiedy kobieta pójdzie na zwolnienie albo po urlopie macierzyńskim nie będzie miała do czego wracać.
I wreszcie ostatni problem — stygmatyzowanie. Spot do mnie nie przemawia, bo wpisuje się w schemat kampanii negatywnych, których istotą jest tworzenie podziałów, ocenianie, a nawet piętnowanie. Czy naprawdę ktoś łudzi się, że w taki sposób jest w stanie kogokolwiek zachęcić do podjęcia decyzji o dziecku? Czy nie lepiej byłoby podejść do tematu w sposób pozytywny? Nie wiem, czy twórcy kampanii zdają sobie sprawę z tego, że jest sporo kobiet z trójką czy nawet czwórką dzieci, które nie mają problemu z odkładaniem macierzyństwa, ale które kampania także oburzyła. Dlaczego? Bo one zdążyły skończyć studia, zrobić dodatkowe kursy, nauczyć się paru języków, pozwiedzać świat i... zajść w ciążę kilka razy. O ileż lepsze efekty można było uzyskać, pokazując kobiety, które mimo (a może właśnie dzięki!) kolejnym ciążom pięknie realizują się również zawodowo — spełniają swoje pasje i marzenia. Pokazać, że przecież na urodzeniu dziecka życie i świat się nie kończy — a to, jestem przekonana, jest jeden z poważniejszych lęków, przed jakim stoją dzisiaj młode kobiety. Boją się, że będą musiały zrezygnować z pracy i zamknąć się w domu. Kampania i jej twórcy, zamiast odkłamywać takie stereotypy i minimalizować lęki — powiększają je. Pokazują, że kobieta staje przed wyborem 0:1 — albo wykształcenie, albo dziecko; albo podróże, albo macierzyństwo. Co więcej, Paweł Woliński, szef Fundacji Mamy i Taty, w wypowiedzi dla portalu Natemat.pl stwierdził: „Temat macierzyństwa wzbudza takie emocje dlatego, że powoduje konfrontacje z naszymi aspiracjami. A aspiracje macierzyństwu nie służą”. Jednym słowem po raz kolejny kobiety otrzymały komunikat — do macierzyństwa, gotowania i prasowania nie potrzeba wykształcenia. Nie tędy droga...
opr. mg/mg