O wielodzietnej rodzinie ze Słopnic - miejscowości o najwyższym przyroście naturalnym w Polsce
Pierwsza w rodzinie Kędroniów przyszła na świat Marysia — w styczniu 1980 roku. Potem była Gienia i kolejno: Ewa, Staszek, Janusz, Małgosia, Piotrek, Terenia, Sabinka, Kazik, Joasia, Jaruś, Jacek, Basia i Damianek. Najmłodszy, Franuś, żył tylko trzy miesiące.
— Nie ma co rozpaczać, bo to aniołek. Nie ma co mu nieba żałować — mówi Halina Kędroń, choć łzy cisną się jej do oczu.
Ludzie we wsi mówią, że małego zabrał do siebie stary Franek Kędroń, „żeby mu się tam, u góry, nie nudziło”. Na ziemi miał taką gromadkę, to w niebie nie chciał być sam.
Gdy 20-letnia Halina wychodziła za starszego o 11 lat Franciszka Kędronia, myślała o trójce dzieci. Wtedy do głowy jej nie przyszło, że urodzi ich aż szesnaścioro. Przez 21 lat, które minęły od dnia ich ślubu, prawie 13 Halina była w ciąży. Dokładnie 144 miesiące. Kolejne porody przebiegały — na szczęście — coraz szybciej — pierwszy trwał dziewięć godzin, ostatnie — dwie, trzy. Miesiące przechodzone w ciąży nie pozostały bez wpływu na zdrowie Haliny. Dokuczają jej żylaki, bolą plecy i serce.
— Lekarz dał mi jakieś kropelki na wzmocnienie, trochę pomagają — mówi. — Chciałabym jeszcze najmłodsze dzieci odchować, żeby były takie do ludzi i do Boga. Ale często słabo się czuję...
Trudno sobie nawet wyobrazić, jak Halina Kędroniowa dawała sobie ze wszystkim radę. Wracała z porodówki i szła w pole. W ciąży też musiała pracować.
— Przychodziłam ze szpitala do domu, a tu jedno chce jeść, drugie pić. Zaraz trzeba było gotować, zająć się gospodarstwem — wspomina. — Ale ja zawsze lubiłam być w ruchu.
Halina, podobnie jak jej mąż, skończyła tylko podstawówkę. Nie pochodzą z zamożnych rodzin. Od dziecka ciężko pracowali. Najtrudniejsze były pierwsze lata małżeństwa. Franciszka Kędronia często nie było w domu. Żeby zarobić na utrzymanie rodziny, najmował się do pracy przy sadzonkach, a później przy budowach i naprawach torów kolejowych. Przyjeżdżał tylko na niedziele.
— Ciężko było — wyznaje Halina, chociaż nie jest kobietą skorą do narzekań. — Dom był niewykończony, dzieci często chorowały. Ale na szczęście szybko rosły i starsze opiekowały się młodszymi. Nasze dzieci nie są tak rozpieszczone, jak te w mieście. Nie boją się roboty.
Rodzinna wieś Kędroniów — Słopnice — od dawna przyciąga dziennikarzy z całej Polski. Ta podlimanowska gmina charakteryzuje się najwyższym w kraju wskaźnikiem przyrostu naturalnego. W pierwszym półroczu 2000 r. urodziło się tam 53 dzieci, co oznacza, że do końca roku — podobnie jak w poprzednich latach — przyjdzie ich na świat ponad sto. Odejmując od liczby narodzin liczbę zgonów (średnio około 30 rocznie) i dzieląc wynik przez liczbę mieszkańców (5,7 tysięcy), otrzymujemy rekordowy w kraju wskaźnik.
Najwięcej porodów odnotowuje się w Słopnicach w sierpniu i wrześniu. Zdaniem Edwarda Sroki z gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej, ta letnia fala narodzin pozostaje w ścisłym związku z jesienno-zimowymi powrotami mężów do domów. Ponieważ w gminie i okolicy trudno znaleźć pracę, mężczyźni szukają jej z dala od domów. Najczęściej wyjeżdżają do Niemiec i Austrii, gdzie znajdują zatrudnienie na budowach, a gdy sezon się kończy, wracają do swoich rodzin. Dziewięć miesięcy później często zostają ojcami. W Słopnicach dzieje się tak od dawna, więc można chyba mówić o swoistej lokalnej tradycji.
Ludzie we wsi oburzają się na niektórych dziennikarzy, którzy mnożą według nich „wyssane z palca teorie na temat przyczyn tak wysokiego przyrostu naturalnego, a nie zauważają zwykłych, ludzkich uczuć”.
— Wypisują bzdury o świeżym powietrzu i bocianach, a tego, co najważniejsze, nie widzą — obrusza się jedna z kobiet. — Albo śmieją się z nas, że my takie jesteśmy zacofane i raz po raz chodzimy z brzuchami. Chodzimy, bo chcemy chodzić! Dzieci to dar od Pana Boga.
W rodzinie Kędroniów trudno nie zauważyć miłości. Gdy Halina wspomina zmarłego niedawno męża, głos się jej łamie, a z oczu płyną łzy. Franciszek Kędroń umarł cicho, we śnie, w styczniu tego roku. Miał kłopoty z sercem, ale nikt nie myślał, że to aż taka poważna choroba.
— Wieczorem leżał sobie na wersalce i podśpiewywał z dziećmi, tak jak lubił. Wcześniej jeszcze śnieg wokół domu odgarnął, bo bardzo napadało. Rano, gdy się obudziłam, on jeszcze spał. Zdziwiłam się, bo zawsze wstawał pierwszy, o 6.00. Wołam na niego, a on nic. Nie odzywa się, głowy nie podnosi. Patrzę, a on chyba nieżywy. Mówię do dzieci, lećcie do rodziny, niech wołają jakiegoś lekarza. Ale za późno było... — opowiada Halina.
Niedługo po tej tragedii wydarzyła się następna. Zachorowało i umarło najmłodsze dziecko — trzymiesięczny Franuś, który na świat przyszedł już jako pogrobowiec.
— Zdrowe dziecko było, duże. Zachorowało nagle. Nie dało się go uratować. Ludzie we wsi gadają, że go mój mąż zabrał do siebie, do nieba, żeby mu się tam samemu nie nudziło. Może to i prawda? — zastanawia się Halina.
Obowiązki ojca przejęły najstarsze dzieci. Choć często pracują ponad siły, nie skarżą się.
— Trzeba zrobić w obejściu i pójść w pole, zebrać siano. Ale przecież na wsi to normalne — mówią.
17-letni Staszek, uczeń drugiej klasy zawodówki, nie chciał wracać do szkoły. Uważał, że najstarszy mężczyzna w rodzinie powinien teraz być w domu. Matka namówiła go jednak, by nie przerywał nauki i już wkrótce będzie ślusarzem. Nie pracuje natomiast i nie uczy się 20-letnia Gienia, chociaż to ona najbardziej z całego rodzeństwa pragnęła pójść do liceum lub technikum. Rodziny jednak nie stać na szkołę. Gienia pomaga matce w domu. Gotuje, opiekuje się najmłodszymi dziećmi. To wyjątkowa dziewczyna. Wrażliwa i mądra. Najstarsza z córek, Marysia, po śmierci ojca znalazła pracę w cukierni, a 18-letnia Ewa w piekarni. Zawsze to parę złotych więcej w domu. Chociaż i tak trudno pojąć, jak 16 osób może utrzymać się z dwóch malutkich pensji i 600 złotych zasiłku z Ośrodka Pomocy Społecznej.
— W mieście pewnie byśmy głodowali, ale na wsi inaczej — zapewnia jedna z dziewczynek. Kędroniowie rzadko odwiedzają sklep. — Po co chodzić na zakupy, jak nie ma co wydawać... — mówi Halina. Nawet chleb pieką sami, tak jak ich dziadowie. Gospodarstwo rodziny Kędroniów to 5 hektarów pola, ale tylko na dwóch uprawiają pszenicę i owies. Hodują dwie krowy, konia, kilka kóz i parę kur.
Od śmierci Franka Kędronia minęło pół roku. — Dzieci tęsknią za ojcem, płaczą. — Mnie to się wciąż wydaje, że on wyszedł tylko na chwilę i zaraz wróci.
W Słopnicach jest co najmniej kilkadziesiąt rodzin z siedmiorgiem i więcej dzieci. Co trzeci mieszkaniec wsi nie ukończył 14 lat, a co drugi 20. Ludzie dzielą swoje pola na coraz mniejsze działki i budują nowe domy. I chociaż mężczyźni, a czasem też kobiety, wyjeżdżają do pracy za granicę, nie wszystkim świetnie się powodzi.
— Ludzie tutaj są bardzo zaradni — mówi Edward Sroka. Ale zaraz dodaje, że Gminnemu Ośrodkowi Pomocy Społecznej przydałoby się znacznie więcej pieniędzy. — Czasami nie wiadomo, jak te niewielkie kwoty sprawiedliwie podzielić. Rodzin tak licznych jak Kędroniowie jest u nas kilka.
Na początku roku Słopnice odwiedził premier. Na spotkanie z nim przyszło ponad trzydzieści rodzin. Premier był zachwycony tak licznym potomstwem słopniczan i obiecał, że będzie pamiętał o „tej wyjątkowej gminie”. Ministerstwo edukacji sfinansowało zakup 10 kompletów książek dla klas gimnazjalnych. Trafią do najbardziej potrzebujących.
— Pomagamy sobie nawzajem, jak możemy i umiemy. Nie kupujemy na przykład książek, których potem nie można przekazać następnym rocznikom — mówi dyrektorka miejscowego gimnazjum.
Pytana, czy dzieci z rodzin wielodzietnych w jakiś sposób wyróżniają się w szkole, odpowiada: „Tak, ale w sposób jak najbardziej pozytywny”.
— Nie są egoistyczne, dzielą się z innymi, łatwo nawiązują przyjaźnie, nie ma z nimi problemów wychowawczych.
opr. mg/mg