Harry, Frodo i Jezus Chrystus

Historia i postać Chrystusa ma w sobie wiele elementów odwiecznych mitów oraz ich witalność i piękno.


Harry, Frodo i Jezus Chrystus

ks. Jacek Dunin-Borkowski

Harry, Frodo i Jezus Chrystus   Harry, Frodo i Jezus Chrystus Harry, Frodo i Jezus Chrystus

Zawsze lubiłem baśnie. Czytałem je nawet w wieku, kiedy młody człowiek wstydzi się przyznać do tak niemęskich lektur. „Królestwo bajki” Szelburg-Zarembiny, „Bardzo dziwne bajki”, „O dwóch takich, co ukradli księżyc” Makuszyńskiego, „Klechdy domowe” — zbiór polskich ludowych baśni i legend, „Król Artur i rycerze okrągłego stołu” w redakcji R. L. Greena, „Pięcioro dzieci i Coś” Nesbitt itd. itd. Książki, których część powraca obecnie na półki, z nadrukowanym hasłem fantasy, a część została połknięta przez czas, telewizję, gry wideo i zmieniające się mody. Pamiętam i czasem nadal odczuwam poczucie straty, gdy po przeczytaniu ostatniej strony trzeba było wracać do szarej rzeczywistości, mimo że wcale nie była ona taka zła ani taka szara. Przed obrzydlistwem skomunizowanego PRL-u chroniła rodzina i szczęście wychowywania się we własnym domku z ogrodem, a nie w termitierze warszawskich blokowisk. A jednak był smutek. Czy chodziło wyłącznie o marzycielstwo dziecka, które w królestwie bajki może się czuć wszechmocne? Z pewnością o to też. Nie były to jednak tylko eskapizm i marzycielstwo. Było to też marzenie o świecie pełnym piękna i dobra, w którym istnieją ludzie tacy, jacy być powinni: szlachetni, silni, piękni, cnotliwi, pełni poświęcenia. Świecie, w którym zło zostaje ukarane, a dobro zwycięża. Marzenie o raju. Pogaństwo? Naiwność? Ucieczka?

Dalszy ciąg tej przygody z baśniami (czy może raczej baśniowej przygody) przydarzył mi się już w dojrzałej młodości. Jako kleryk na tzw. praktyce duszpasterskiej spędzałem miłe wakacje w małomiasteczkowej parafii. Czas dzieliłem między pisanie pracy magisterskiej, modlitwę, jeżdżenie na rowerze i czytanie. Czytałem pierwszą część wychodzącego wówczas po polsku baśniowego cyklu C. S. Lewisa „Opowieści z Narnii”. To wyjątkowa baśń, bo główną postacią w Narnii — królestwie ludzi i mówiących zwierząt — jest Lew Aslan, będący narnijskim wcieleniem Chrystusa. Doczytałem ostatnią stronę i — korzystając z tego, że miałem klucz do kościoła — poszedłem na adorację Najświętszego Sakramentu. Wtedy z zaskoczeniem zauważyłem, że po raz pierwszy w życiu nie odczuwam żalu wychodzenia z baśniowego świata. Baśń trwała, Aslan był tu obecny, a nawet bardziej realny, choć pod innym imieniem. Poczułem, że całe piękno i bogactwo moich marzeń jest tutaj nadal i także po wyjściu z kościółka może przenikać moje życie, pozornie zwykłe i szare.

Teraz wiem, że sam Lewis przeżył podobne olśnienie i świadomie starał się do niego prowadzić w swojej twórczości. Zafascynowany starożytnymi mitami dostrzegł, wraz ze swym przyjacielem J. R. R. Tolkienem, że historia i postać Chrystusa ma w sobie wiele elementów odwiecznych mitów oraz ich witalność i piękno, z którego odzierają je katechizmowe i teologiczne abstrakcje. Ściśle mówiąc, jest odwrotnie. To starożytne mity i baśnie czerpią swoją moc z Chrystusa, w którym spełniają się marzenia ludzkości.

Istnieje więc rodzaj marzycielstwa prowadzący do Boga. Szukanie świata bardziej realnego niż ten nasz — nierzadko namiastkowy, niepiękny, niemądry, niespełniony. Szukanie Człowieka, który był- by człowiekiem w pełni i naprawdę. Niezgoda na to, co widzę w sobie i dokoła siebie. Pewność, że gdzieś, kiedyś musi istnieć świat Złotego Wieku. Przekonanie, że dobro jest piękne, a prawdziwe i pełne piękno musi być dobre. Lewis dostrzegł baśniowość chrześcijaństwa, powtarzał wielokrotnie, że historia Chrystusa to mit, tyle że to ten jedyny mit, który jest faktem. Chciał, aby chrześcijaństwo odzyskało moc opowiadania mitu, baśni — tym bardziej pociągającej swym pięknem, że prawdziwej.

Obecnie teologowie, szczególnie francuscy i włoscy, dostrzegli potrzebę przekazywania pełnej prawdy o Chrystusie, nie tylko w jej abstrakcyjnym sensie, ale w całym splendorze. Abstrahowanie oznacza przecież odcięcie, zubożenie. Mówi się o potrzebie równouprawnienia z teologią akademicką teologii „literackiej” — takiej, która, odchodząc od formy wykładu, przekazywałaby, prawda, że bez naukowej ścisłości, dużo bogatszą naukę o Bogu. W Polsce apelem o tworzenie takiej teologii są prace ks. profesora Jerzego Szymika. Baśń, czar, magia... Mógłby ktoś powiedzieć, że jesteśmy tu na granicy zabobonów, wróżbiarstwa, numerologii, new age, a może nawet satanizmu! To prawda, że puszczając się na wody marzeń, można zbłądzić w mgłach i szuwarach. Nauczanie Kościoła i szkolna, dyskursywna teologia muszą pozostać drogowskazem i kryterium prawdy. Niemniej abstrakcja nie zastąpi prawdziwej rzeczy, pigułka — obiadu, teologia — kontemplacji. Zachwyt pięknem to kontemplacja naturalna, ale może ona stanowić wprowadzenie do tej nadprzyrodzonej, do zachwytu Samym Pięknem.

Stary Żyd w ślicznej nowelce Słonimskiego „Mrzonka”, gdy kolega materialista wytłumaczył mu, że to nie Jezus Chrystus pojawił się na Świętokrzyskiej, odpowiada: On mówi, że to wszystko mrzonka. A ja się pytam, czy można żyć tak zupełnie bez mrzonki? Wielu ludzi zdusiło w sobie pragnienie życia wykraczającego poza: zarobić, zjeść, wypić, rozerwać się i wyspać, ewentualnie jeszcze: zrobić karierę. Są to często ludzie wierzący, co jednak oznacza dla nich wiara? Takie życie jest, mimo kulistości ziemi, płaskie jak naleśnik. Po co wiara, jeśli nie pragnę tego co idealne, tego co w górze? Zmienia się ona w moralizatorstwo, uciążliwy obowiązek, nudny rytuał.

Dlatego ważne są książki i filmy, które uczą marzyć. Które mają w sobie..., no właśnie co? Poezję? Magię? Lewis i Tolkien nazywali to mitopeją, przez analogię do klasycznego podziału twórczości literackiej. Chcieli tworzyć mity — opowieści przekazujące głębszą treść niż ta zawarta w samej ich warstwie fabularnej, i głębszą niż możliwości języka naukowego, filozoficznego czy nawet teologicznego. Do tego poziomu sięga „Władca pierścieni” Tolkiena, trylogia międzyplanetarna („Z milczącej planety”, „Perelandra” i „Ta ohydna siła”) Lewisa, czasami też jego „Opowieści z Narnii”. Bijące ostatnio rekordy popularności historie o Harrym Potterze raczej tego poziomu nie osiągają. Jednak wszystkie te książki uczą marzyć, uczą tego, że zwykły człowiek może zdobyć się na heroizm i zwyciężyć nie tylko równego mu przeciwnika, ale także ponadludzkie, potężne moce zła. Bo jak napisał Tolkien w „Mitopei”:

Niewypełnione kłamstwem jest serce człowieka
lecz krople mądrości od Mądrości wieków
je napełniają i wciąż Go pamięta.
Niezupełnie zniszczona ludzka godność święta
choć zbłąkany od dawna...
Choć, być może, w nie-łasce, lecz nie pozbawiony
jest on swojej odwiecznej, królewskiej korony.
Chociaż odzian w łachmany —
wciąż to szaty królewskie, przedwiecznie mu dane.
Własnym aktem stwórczym, świata zimnu przeczy
i nie jemu wyznawać boskość martwych rzeczy.
Człowiek, subkreator, co rozszczepia światło,
z prapierwotnej Bieli, gdy na niego padło,
na wiele odcieni i znowu łączone
w żywe kształty, choć stare, ale przemienione.
Choćbyśmy elfami oraz goblinami ten świat napełnili
I nawet się bogów nowych zbudować ważyli
i domy ich z ciemności i światła postawiać
i siać nasiona smoków — takie nasze prawo
(użyte i nadużyte), lecz jednak niezmienne
Prawo do tworzenia — od Stwórcy —
bezcenne.
Tak! Tkamy sieci marzeń, ażeby oszukać
przestrach serc i pokonać Materii brak ducha
[...]
pragnienia nie są puste i nie w próżnym dziele
budujemy spełnienia — bo ból wszak istnieje
nie po to, by go pragnąć, ale jest dramatem
lub sygnałem, by szukać sensu poza światem.
Podobnie jest ze złymi, a przecież o złu
jest jedna śmiertelna pewność — ono jest też tu.
Błogosławione serca słabe, które nienawidzą
zła, choć drżą w jego cieniu i nad tym się biedzą
w zamkniętej ciasnej izbie, żeby lichą przędzą
mając bramy zamknięte, paktów nie szukając
krasząc przędzę nadzieją, tkać arras wspaniały
wiary, że Cień kiedyś sczeźnie i przyjdzie czas chwały.
(tłum. J. D.-B.)

Przywołane tutaj baśniowe opowieści wskazują także na bogactwo świata, jego nasycony smak. Po przeczytaniu Tolkiena człowiek może również w okrytych śniegiem Tatrach zobaczyć grozę i wyniosłość Caradrasa, a lektura Potterohistoryjek może sprawić, że w zwykłej szkole, mało podobnej do Hogwartu, czytelnik dostrzeże walkę dobra ze złem. Tutaj Potterowskie książki zbliżają się do swych protagonistów — szkoda, że ta ważna cecha jest całkowicie pomijana przez chrześcijańskich krytyków Pottera.

W opowiadaniach o Harrym, podobnie jak w sagach Tolkiena (np. Frodo we „Władcy pierścieni”) i Lewisa, bohater musi na śmierć i życie walczyć ze złem. Zło jest realnością. Nie jest jakąś konwencją zależną od wyboru systemu wartości, co więcej (i co gorsza) — jest osobowe. Człowiek musi walczyć z grzechem w samym sobie i ze Złym, który posługuje się grzechem i wszelką ludzką słabością. Najlepszą warstwą dosyć błahej fabuły Pottera jest właśnie opisanie zła. Pan Voldemort, choć jest śmiertelnikiem, zbliża się do chrześcijańskiego pojmowania szatańskości — jest istotą, która w pełni wybiera zło. Jest przeciwnikiem wszystkiego, co dobre i piękne. Podobnie jak szatan jest konsekwentny w wyborze zła. Widać, że zła nie można obłaskawić, pozyskać, zamienić w dobro. To druga strona marzenia, ciekawe, że występująca w większości baśni. Chcąc dotrzeć do Tego, którego Tolkien nazwał „prapierwotną Bielą”, trzeba zwalczyć zło i zwalczyć Złego. Droga do raju zawsze prowadzi przez walkę z szatanem.


opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama