Jednym z dających do myślenia szczegółów w opisach spotkań uczniów ze Zmartwychwstałym, jest to, że uwielbiony Chrystus zachowuje swoje rany – ślady po gwoździach i włóczni żołnierza. Nowy sposób Jego obecności wśród uczniów, niezależny od ram czasu i przestrzeni, wywołuje w nich ogromną konfuzję. Jezus przychodzi mimo drzwi zamkniętych, przychodzi w taki sposób, że czasami uczniowie Go nie rozpoznają, a innym razem zdaje się im, że widzą ducha. Do tego nowego sposobu obecności Pana muszą się dopiero przyzwyczaić. Ale właśnie dlatego Jego rany są tak ważne. Są one dowodem na to, że Ten, który nagle zjawia się w wśród nich, nie jest kimś innym, jakimś nowym mistrzem, podobnym jedynie do dawnego, ale że jest to ten sam Jezus, który został ukrzyżowany i rzeczywiście umarł. Rany stają się pieczęcią uwierzytelniającą Chrystusa zmartwychwstałego.
Ale jeszcze inny aspekt jest istotny. Rany są znakami tego, jaką cenę zapłacił Zbawiciel za ludzkie grzechy. Jego męka i okrutna śmierć nie były występem teatralnym, po którym następuje tryumfalne zakończenie i całe przedstawienie kończy się burzą oklasków. W tych ranach uwidacznia się cała podłość grzechu, tragedia odrzucenia Boga, co w dziejach ludzkości dokonywało się wielokrotnie, nie tylko poprzez decyzje pojedynczych ludzi, ale także całych społeczeństw i narodów. Bóg, który jest podstawą istnienia człowieka i jedynym Dawcą jego ostatecznego spełnienia, był ciągle na nowo uznawany za persona non grata, za rywala, którego należy usunąć z drogi, wręcz zmiażdżyć, by wreszcie uzyskać upragnioną niezależność.
Dlatego to właśnie w ranach Zbawiciela, w Jego miłości do końca, która przekracza wszelką ludzką podłość i pychę, jest – jak powiada prorok Izajasz – nasze uzdrowienie. One są znakami miłosiernej Miłości, która ostatecznie dała się ukrzyżować, jeśli ludzie inaczej nie potrafili znaleźć drogi do źródła Miłosierdzia.
Tomasz padający na kolana wobec zaproszenia Jezusa, by dotknął Jego ran i włożył rękę do przebitego boku, jest pięknym obrazem postawy kogoś, kto mimo wielokrotnie powtarzanego „ale….”, ostatecznie przyjmuje Boże zmiłowanie. I przez to ratuje swoje życie na wieczność.