Watykańskie gabinety

Wydaje się, że właściwą hierarchię wartości Karol Boromeusz przejął od swojego ojca, który był co prawda bardzo wysoko postawionym arystokratą ale człowiekiem dobrym z natury, szlachetnym i wrażliwym na biedaków. Karol więc już jako mały chłopiec potrafił wyciągać z kieszeni taty obfite datki dla ubogich. Od początku młodego Boromeusza wsadzono na karuzelę oszałamiającej kariery kościelnej. W wieku siedmiu lat otrzymał sutannę, a gdy skończył dwanaście - własne opactwo. Podczas obchodzonych hucznie dwudziestych trzecich urodzin jego wuj – papież Pius IV podarował Karolowi diecezję mediolańską jako prezent, z fantazją mianując młokosa kardynałem. Boromeusz reprezentował papiestwo w Niderlandach, Belgii, Holandii oraz Portugalii, dysponując bezbrzeżną fortuną i faktycznie rządząc ówczesnym Kościołem. Jednak w głębi sumienia wrażliwy arcybiskup Mediolanu nie pogodził się nigdy z nepotyzmem ani z kompromitującą kler i zakonników korupcją. Nazywano go okiem papieża, ponieważ mianując odpowiednich ludzi na kościelne urzędy nie kierował się ani majątkiem, ani znajomościami lecz przydatnością, wiarą i prawym charakterem kandydatów. Bezwzględnie usuwał jednocześnie osobników miernych i skorumpowanych, co przyczyniło mu wielu i potężnych wrogów do tego stopnia, że w roku 1567 w efekcie przykrych, kurialnych intryg, musiał opuścić Watykan. Co istotne, Karol Boromeusz przyjął tę wiadomość z wielką radością! Nareszcie mógł porzucić dywanowe układy i stać się pasterzem powierzonego sobie Mediolanu.

Kościół katolicki istnieje przede wszystkim po to, by przechować bez utraty depozyt objawienia od Chrystusa, a następnie rozdać wiarę wszystkim ludziom i narodom. Główny znak katolicyzmu zderza się od czasu do czasu z czysto ludzkimi siłami, które wewnątrz Kościoła będą podlegać zepsutym prądom epoki. Z tego powodu katolicyzm musi czuwać i często – gdy jądro korupcji nabrzmieje - zdecydowanie odcinać bizantyjskie skłonności, by oczom świata bez przeszkód przedstawić zbawienną prostotę ewangelii. Moment konfrontacji jest trudny, ludziom bowiem łatwo przychodzi pomylić blask prawdy z pustym splendorem doczesnego tryumfalizmu. Te anachroniczne tytuły i nominacje, których normalny człowiek nie jest w stanie ani zapamiętać, ani nawet wymówić. Odrealnione przemowy, kapituły starszych panów w rachitycznych biretach, co winszują sobie samym przy pustej sali z lustrami. Towarzystwa wzajemnej adoracji albo towarzystwa wzajemnej rywalizacji w Kościele nie szukają wcale, komu został dany prawdziwy dar od Boga lecz kto myśli tak, jak oni. Teoretyczne sympozja, wysokie rady, święcenia przejazdów kolejowych i wyssana z palca teologia, co zamiast nająć się na służbę żywej wiary, robi za narzędzie do przypisów w doktoracie – ale kto je potem czyta i po co? Te szaty wreszcie, kurialne skłony i skryte spojrzenia wpływowych sekretarzy. Pewien ksiądz mawiał z przekąsem, że tutaj w sanktuarium nie tyle ważna jest Matka Boża, co tytuły hierarchów na odpustach. Wreszcie więc, wspominając kogoś takiego jak Karol Boromeusz, trzeba sobie jasno powiedzieć, że sztuczny tryumfalizm w Kościele służy karierowiczom za przykrywkę do realnego braku pomysłu na to, jak tu i teraz skutecznie robić misję.

Apostoł Paweł napomina, aby wierzący w Ukrzyżowanego wyrzekli się ducha niewłaściwego współzawodnictwa oraz próżnej chwały. Kościół rozkwita gdy proboszcz myśli, że jego parafianie lepiej żyją ewangelią niż on. Gdy biskup ceni księży z diecezji ponad samego siebie, papież zaś wie, że w Watykanie chodzi o Lud Boży, nie o niego (por. Ef 2, 3). Jezus zawsze pragnął, aby w pierwszych ławkach Kościoła siedziały osoby bez wpływu i znaczenia (por. Łk 14, 12-13). To ludzie, dla których chrześcijaństwo jest zyskiem, a nie ludzie, którzy liczą na zysk z chrześcijaństwa.    

Nie zaglądaj jak plotkarz za kotary watykańskich gabinetów. Nic tam dla ciebie ciekawego. Odniesiesz moralną korzyść ucząc się odróżniać religijny tryumfalizm od zbawiennego tryumfu ewangelii.  

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama