Ewangelia w mózgu

Dobra nowina posiada nadprzyrodzoną moc sprawczą i to jedna z jej cech podstawowych. Znaczy to, że ewangelia powoduje zwiastowaną przez siebie obietnicę. Księgi ewangeliczne nie są więc w istocie zapisanymi po grecku słowami, ale materią na budowę życia od doczesnego po wieczne. Do wyzwolenia sprawczej mocy ewangelii potrzebna jest jedynie wiara rozumnego człowieka, który decyduje się postępować za kodem tej logiki. Wtedy zaczyna działać dobra nowina. Albo więc w Kościele wierzy się w skuteczność ewangelii, że ona nawraca ludzi, odbudowuje cywilizacje i tworzy nowe kultury. Albo wyprowadza się ją procesyjnie do bocznej nawy, a nawet do tylniej ławki gdzieś pod chór, zmuszając do ustąpienia miejsca ubóstwianemu kontekstowi epoki. Jak można myśleć, że idea lub system wymyślone na trzydzieści, góra czterdzieści lat mają w sobie witalność większą niż odwieczna ewangelia? I że do tej chwilowej siły za wszelką cenę trzeba dopasować sens dobrej nowiny. Gdy dla katolików kontekst epoki wart jest więcej niż ewangelia, wtedy dobra nowina i tak przeżyje w podziemiu, ale ciało Kościoła bez jej ducha to już tylko zwłoki.

Kiedy nieświadomy niczego Indianin Juan Diego wędruje przez wzgórze Tepeyac, by odwiedzić chorego wuja Bernardino, młody katolicyzm w Meksyku grzęźnie w miejscu, zaprzeczając sam sobie. Niby Kościół dotarł do Ameryki w celu głoszenia jej mieszkańcom ewangelii Chrystusa, ale szybko zamieszał się w przetargi portugalskich i hiszpańskich magnatów o złoto, srebro, kauczuk czy plantacje. Po pierwszej euforii i licznej fali nawróceń oraz chrztów zgorszeni Indianie zamknęli serca na Chrystusa. Misja nie idzie do przodu. Czy możliwe jest, aby Kościół rozpoczął ewangeliczną pracę i zakończył ją niczym? Odpowiedzią było spotkanie Maryi w Guadalupe z Juanem Diego, po którym nie nawrócili się być może feudałowie, ale umiłowani przez Pana ubodzy z pewnością przestali bać się misjonarzy. Meksykańska Nican Mopohua, na setki lat przed wielkimi odkryciami medycyny, dobrze wiedziała, że w zbuntowanej głowie kryje się jednak pragnienie pojednania i wiary. Współcześni profesorowie neurobiologii odkrywają wszczepione w mózg ludzki oprzyrządowanie, dzięki któremu każda osoba całkiem sprawnie adaptuje się do postaw wrażliwości, wybiera dobro lub broni prawdy nawet za cenę sprzeciwu. Fakt, ktoś może wychować się w przestępczej dzielnicy i nie odpieczętować naturalnego pakietu dobra w swoim mózgu, ale z drugiej strony nie ma takiej opcji, by to całkiem stracił. Co go zatem otwiera? Jednym z wytrychów jest skuteczna moc ewangelii.

Trzcinowe lub słomiane dachy w Judei robiono zazwyczaj solidnie, bo w dniach upału chroniły domowników od słońca, w innej zaś porze od deszczu. Jeśli tragarze decydują się mimo to na uszkodzenie pożytecznej powały (por Łk 5, 19), to ryzykują tylko dlatego, że wierzą w absolutną skuteczność działań Jezusa, przed którym kładą paralityka. Ósmy werset trzydziestego piątego rozdziału księgi Izajasza jest nieco zagadkowy, jakby prorok w istocie chciał napisać, że Pan lubi chadzać sobie wiadomymi drogami (por. Iz 35, 8b). Mimo to Izajasz nie wątpi, że droga Boża jest święta i dzieją się na niej rzeczy niezwykłe – rozkwita spieczona ziemia, chromy skacze jak jeleń, patrzą oczy niewidomych, a omdlałe ręce nabierają krzepy.   

Kontekst historii cienkim palcem strzela wąskie cienie na ścianach, ale nie stać go na kontrast ani głębię. Rozważaj jak podczas święceń biskupich otwarty ewangeliarz rozkłada się nad głową kandydata do episkopatu. Ma nauczyć się logiką dobrej nowiny rozwiązywać problemy człowieka, świata i Kościoła. I ty kładź ewangelię w najbardziej skomplikowane miejsca egzystencji.

 

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama