Gdy Papież cierpi i umiera

Fragmenty książki "Bioetyka. W obronie życia człowieka"

ks. Stanisław Warzeszak

Bioetyka.
W obronie życia człowieka

ISBN: 978-83-61533-91-7
wyd.: Wydawnictwo PETRUS 2010

Gdy Papież cierpi i umiera
Wybrane fragmenty
Lęk przed postępem biotechnologicznym
Nadzieja czy utopia?
Teologiczno-moralny status ludzkich marzeń i lęków
Lęk czy odpowiedzialność za postęp?
prawdomówność wobec chorych i umierających
Mówić prawdę, szanując godność osoby
Mówić prawdę, wczuwając się w odbiorcę prawdy
Mówić prawdę, odkrywając sens życia w miłości
Mówić prawdę, wyzwalając ku pełni życia
Główne punkty odniesień praktycznych
Gdy Papież cierpi i umiera
Czy życie z probówki jest darem Boga?

Gdy Papież cierpi i umiera

Życie jest darem Boga, powołaniem człowieka, przeznaczeniem chrześcijanina.

Czy może Ksiądz przybliżyć znaczenie terminu „kultura śmierci”, który często pojawia się w kontekście nauczania Jana Pawła II, a zwłaszcza encykliki „Evangelium vitae”?

— Pojęcie „kultury śmierci” nie jest najlepszym, to znaczy najbardziej adekwatnym określeniem, chociaż upowszechniło się w języku Kościoła i moraliści używają go w odniesieniu do bioetyki. Powinniśmy raczej używać terminu „cywilizacja śmierci”, mając na myśli pewne zjawisko kulturowe lub cywilizacyjne. Kultura ma bowiem znaczenie pozytywne, konotuje się ją ze wzrostem, zaś kultura śmierci byłaby czymś odwrotnym, oznaczałaby degradację życia.

Papież użył tego terminu w encyklice, nawiązując wyraźnie do filozofii Nietzschego i współczesnej twórczości literackiej, a więc do nihilizmu i nihilistycznej kultury Zachodu. Paradoksalnie bowiem nihilizm narodził się w krajach, które nie cierpiały głodu, a mimo to nie mogły sobie poradzić z problemem cierpienia i śmierci — wiemy o tym od Camusa, Sartre'a oraz innych przedstawicieli egzystencjalizmu w literaturze i filozofii.

Wcześniejszy od „Evangelium vitae” jest list apostolski Ojca Świętego „Salvifici doloris” z 11 lutego 1984 roku. Czy można określić grupę odbiorców, do której papież go kierował? Czy był pisany z myślą o cierpiących i chorych, czy raczej do ich opiekunów?

— Papież napisał ten list już po zamachu i poddaniu się kolejnym operacjom, a więc w kontekście własnych doświadczeń oraz przemyśleń na temat cierpienia. Ale nie można zapominać, że Ojciec Święty całym swoim życiem i pontyfikatem pokazywał, że cierpienie ma sens, co jest bezcenne, ponieważ kultura zachodnia w aktualnym wydaniu nie pomaga człowiekowi przyjmować cierpienia, nie uczy go cierpliwości. A przecież patientia, rdzennie związana z cierpieniem, na co wskazuje etymologia tego słowa, pochodzi od znoszenia i przyjmowania bólu.

Papież nie wyjaśniał intelektualnie sensu cierpienia, wiedząc, że niektórych nigdy nie przekona. Opierał się na dawaniu przykładu i zaangażowaniu — powiedziałbym — egzystencjalnym. Przez ostatnie lata, kiedy z taką wyrazistością objawiła się u niego choroba Parkinsona, przeszedł prawdziwą drogę krzyżową, wykazując się cierpliwością i stałością. Wielu ludziom dodał wówczas siły, odwagi i męstwa do przyjmowania ich własnego cierpienia.

Czy cierpienie ma wyłącznie charakter indywidualny i człowiek przeżywa je w samotności, czy też ma nauczyć czegoś społeczność, która go otacza?

— Trudno jednoznacznie powiedzieć. Z jednej strony na pewno ma wymiar jednostkowy i indywidualny, jest czymś absolutnie niepodzielnym i nieodstępowalnym. Trudno wprowadzić drugiego człowieka w doświadczenie własnego cierpienia, od którego uwalniamy się w chwili śmierci. Ale przecież zostają bliscy, którzy cierpią nadal.

Czasami ludzie mówią nam wprost: nie wiesz, co to znaczy cierpieć i zarzucają duchownym, że tak łatwo głoszą kazania o cierpieniu, a nie doświadczają go osobiście. Kardynał Pierre Veuillot (+1968), umierający na nowotwór arcybiskup Paryża, doznawał ogromnego bólu fizycznego w czasach, kiedy jeszcze nie stosowano w takim stopniu jak dziś środków uśmierzających. Któregoś dnia wezwał swoich księży i zabronił im mówić w płomiennych kazaniach o cierpieniu — jego zdaniem nie mieli prawa o nim nauczać, dopóki nie doznają go sami.

Z drugiej strony możemy mówić o szkole cierpienia, która dostarcza treści społecznych i ma wartość edukacyjną. Obserwując dramat cierpienia drugiego człowieka i jego męstwo, coś się w nas dzieje, siłą rzeczy stajemy się bardziej szlachetni.

W tej perspektywie myślę, że cierpienie Jana Pawła II udzielało się także wiernym, w czym widzę jego wymiar antropologiczny — to nam, zdrowym, trudniej znosić cierpienie innego człowieka. Sam czasami zastanawiałem się, czy papież musi manifestować swoje niedołęstwo, na które niejednokrotnie patrzyłem ze smutkiem. Prawdopodobnie jednak Jan Paweł II miał więcej męstwa w znoszeniu cierpienia niż ja, osoba patrząca na jego cierpienie.

Zatem cierpienie Ojca Świętego na oczach świata miało swój ukryty sens. Czy miało nas czegoś uczyć?

— Myślę, że tak. Oczywiście Jan Paweł II nie pragnął choroby i cierpienia, one same — jak mówiliśmy, „z Bożego dopustu” — doświadczały go, w czym niewątpliwie zawierała się jakaś pedagogia Boża wobec jego osoby. Cierpienie — najpierw emocjonalne, a może też duchowe, o czym trudno wyrokować, nie znając tajemnicy jego życia duchowego — towarzyszyło mu od dzieciństwa. Z czasem dołączyło do nich cierpienie fizyczne.

Przeżywane na oczach świata miało ogromne znaczenie, ponieważ dzisiaj cywilizacja odrzuca wszelki trud cierpienia, brak jej męstwa bycia i istnienia. Po doświadczeniu takich zjawisk ideologicznych jak na przykład egzystencjalizm i marksizm, a w ostatnich latach postmodernizm, oraz kataklizmy wojen światowych i lokalnych, w których zginęły miliony ludzi, cierpienie odbiera się negatywnie.

Samo cierpienie nie ma sensu — mogę to powiedzieć jako teolog i filozof. Aby je przyjąć, musimy dopiero nadać mu sens. Tego uczył nas Jan Paweł II — jak przypisać znaczenie dotykającej nas, nieuniknionej chorobie i jak stawiać czoła cierpieniu i śmierci.

Czyli najważniejsze było osobiste świadectwo papieża?

— Świadczył całym swoim życiem i w mojej ocenie nie szukał jakiś spektakularnych sposobów na jego manifestację. Nie ogłaszał: teraz pokażę wam, jak należy znosić cierpienie i jak umierać. W naturze papieża leżało pragnienie towarzyszenia człowiekowi w trudach codzienności, więc jeśli mógł pomóc mu przez dawanie świadectwa własnego życia, bez wahania tak czynił. Mówiąc obrazowo, brał cierpiącego człowieka za rękę i zachęcał go, by odtąd szli razem.

Szczególną troską obdarzał właśnie ludzi chorych, upośledzonych i umierających. W programie każdej wizyty papieskiej znajdowało się spotkanie z nimi. Świat obiegały później zdjęcia Jana Pawła II z dzieckiem zarażonym wirusem HIV i z trędowatymi. Wydaje się, że z tych spotkań oraz z modlitw ludzi cierpiących i chorych, o które papież prosił, czerpał wielką siłę do pełnienia wyznaczonej mu misji.

Niektórzy próbowali manipulować świadectwem cierpienia Jana Pawła II, stawiając tezę, jakoby sprzeniewierzył się nauce zawartej w encyklice „Evangelium vitae”, kiedy odmawiał tzw. uporczywej terapii, prosząc de facto o eutanazję. To wyraźne mylenie pojęć. Kościół zawsze bronił życia od chwili poczęcia do naturalnej śmierci, dlatego nie zgadza się na uporczywą terapię. Śmierć, zwłaszcza dla człowieka wierzącego, nie jest złem absolutnym — to przejście do nowego życia, do innej rzeczywistości. Oczywiście, inaczej postrzega ją człowiek, który za wszelką cenę pragnie żyć.

Problemu cierpienia i umierania Jana Pawła II nie należy oddzielać od całego kontekstu jego życia. Niezależnie od faktu pełnienia najwyższej kościelnej funkcji, papież był przede wszystkim czytelnym świadkiem wiary i życia chrześcijańskiego, który podążał za Chrystusem ze swoim krzyżem, oraz niezwykle głębokim myślicielem.

Czy wymiar cierpienia w życiu Jana Pawła II był widoczny od początku jego pontyfikatu, czy też dopiero w ostatnim etapie?

— Zacznę może od przykładu: w 1981 roku, kiedy doszło do zamachu na Jana Pawła II, byłem w seminarium. Po otrzymaniu tej wiadomości nikomu z nas nie chciało się uczestniczyć w zajęciach, naciągaliśmy wykładowców na prywatne wspomnienia i refleksje. Przyszedł w końcu ksiądz profesor Mieczysław Lubański i powiedział, że według jakiejś przepowiedni ten papież będzie żył i to długo, a jego życie będzie pełne cierpienia. Czyli coś takiego wokół niego krążyło już od dawna.

Myślę więc, że cierpienie papieża było widoczne, choć naturalnie nie w takim stopniu jak u stygmatyka ojca Pio, którego ksiądz Wojtyła spotkał i podobno otrzymał od niego jakieś proroctwo. Dzisiaj wchodzi się w historię życia osobistego Ojca Świętego, z której wynika, że był człowiekiem wrażliwym i głęboko przeżywającym, refleksyjnym, a momentami nawet melancholijnym. Trudno się dziwić, skoro stracił po kolei najbliższe osoby: matkę, brata i ojca, a jeszcze wcześniej siostrę. Później, jako kapłan i biskup, mógł doznawać różnych cierpień o charakterze emocjonalnym. Natomiast dla nas, obserwatorów z zewnątrz, najbardziej czytelne były jego cierpienia fizyczne.

Chciałbym jednak szczególnie podkreślić, że cierpienie nie tylko nie niszczyło Jana Pawła II, ale przeciwnie - mobilizowało go. Po śmierci matki przywiązał się do brata, duże oparcie znalazł też w ojcu, który dyscyplinował syna, zachęcał go do pracy, ale i do zabawy. To wszystko było świetnie zorganizowane. Po śmierci ich obu Wojtyła zdecydował się na życie kapłańskie. Jak widać, cierpienie związane ze śmiercią najbliższych przekuł na coś dobrego, ogromnie ważnego dla jego rozwoju duchowego i osobowego, podjął wiążące decyzje. To wszystko przygotowało go do pełnienia najważniejszej funkcji w Kościele, gdzie trzeba dużo cierpieć.

Zresztą każdy człowiek odpowiedzialny, zajmujący istotne stanowisko, musi być gotowy na przyjęcie cierpienia.

Czy można coś wnioskować z faktu, że niektórzy doświadczają więcej cierpienia w swoim życiu od innych? Czy człowiekowi przypada w udziale tyle cierpienia, ile jest w stanie znieść? I w końcu czy doświadczenie cierpienia jest w większym stopniu wyniszczające, czy mobilizujące?

— Cierpienie jest przede wszystkim tajemnicą i nikt z nas w trakcie życia nie oceni, czy zostało „uszyte na jego miarę”. Każdy człowiek cierpi, nie tylko doznając bólu fizycznego. Te ukryte cierpienia tłumimy, próbujemy od nich na siłę uciec, co kończy się różnymi formami nerwicy, kompleksami i problemami emocjonalnymi, jak obserwują psychologowie. Tymczasem cierpienie stanowi integralną część ludzkiego życia, jest doświadczeniem egzystencjalnym, które staje się twórcze, jeżeli potrafimy je podjąć. Owocuje cierpienie zintegrowane z życiem, zamienione na pewną płaszczyznę istnienia i bycia, ponieważ czyni z nas ludzi dojrzałych i odpowiedzialnych, którzy biorą życie w swoje ręce.

Naturalna jest próba uniknięcia cierpienia, kiedy dysponujemy anestezjologią, na przykład gdy idziemy do dentysty i prosimy o środek uśmierzający. Czym innym jest cierpienie nieuniknione. Levinas uważał je za coś nie do przyjęcia, z czym nie do końca potrafimy sobie poradzić. Inną perspektywę wprowadza chrześcijaństwo, gdzie ostateczne wyjaśnienie stanowi krzyż Chrystusa. Co prawda patrząc na Jego cierpienie można tak zwyczajnie, po ludzku, powiedzieć, że Jezus przegrał, ale jakie owoce przyniosło ono po jego śmierci! W naszym życiu wierzymy pewnie tak samo - że kiedyś, w dalszej perspektywie, nasze cierpienie nie będzie niczym straconym. Ale nawet w życiu doczesnym przyjęte świadomie i zintegrowane z własnym życiem cierpienie zawsze jest twórcze.

Czy cierpienie jest doświadczeniem, sprawdzianem czy karą? Czy zdarza się cierpienie bezsensowne?

— Zacznę od ostatniego: cierpieniem bezsensownym jest to zadawane sobie w obrębie rodziny, na przykład przez małżonków. W zamyśle Boga nie ma cierpienia, którego człowiek doświadczałby z Jego woli, ponieważ „Bóg tak chce”. To niepoprawne teologicznie i egzystencjalnie. Można powiedzieć, że Bóg dopuszcza cierpienie, choć mógłby nas przed nim zachować, na przykład zapobiegając wypadkowi lub śmierci. Często mówi się, że ktoś ma darowane życie, bo gdyby się posunął pół metra dalej, to by nie żył, potrącony przez samochód.

Generalnie cierpienie jest związane z charakterem istnienia w doczesnym świecie. Słyszę czasami, że w tym wymiarze ludzkie stworzenie nie udało się Panu Bogu, podobnie jak nie udała mu się starość oraz fakt istnienia choroby i śmierci. Według mnie jednak świat został przez Boga stworzony tak, żeby cierpienie i śmierć stanowiły dla człowieka wyzwanie, motywację do wzrastania oraz motor do pokonywania siebie.

Biblijnie cierpienie rzeczywiście wiąże się z grzechem i karą — bezpośrednią konsekwencją grzechu jest sposób, w jaki cierpimy oraz nasza niezdolność do przyjęcia i zintegrowania cierpienia. Cierpienie fizyczne miałoby zupełnie inny sens, gdybyśmy potrafili się do niego przygotować duchowo. Wystarczy popatrzeć na Jana Pawła II, który właśnie duchowo i moralnie był ogromnie dojrzały i stąd wykazywał się cierpliwością i szlachetnością w znoszeniu cierpienia.

Jeśli człowiek nie umie cierpieć, oznacza to, że niedomaga w nim człowieczeństwo. Papież niejednokrotnie podkreślał, że dziś, niezdolni do cierpienia, chcemy słodko żyć i słodko umierać, odrzucamy postawę homo patiens i wybieramy postawę homo ludens, skazując się na życie powierzchowne. Doświadczenie cierpienia ma więc bardzo głęboki wymiar egzystencjalny, ściśle związany z poziomem człowieczeństwa w nas.

Jak Ksiądz ocenia prośbę Janusza Świtaja o eutanazję? Czy człowiek, który pragnie śmierci po długim i wyczerpującym doświadczeniu cierpienia, grzeszy?

— Pragnienie śmierci samo w sobie nie jest grzechem. Jakże często słyszy się od starszych ludzi umieszczonych w zakładach opieki lub w szpitalach, że chcieliby już umrzeć, czują się zniedołężniali i niepotrzebni, nie odwiedza ich rodzina. Takie wypowiedzi są czymś normalnym.

Nienormalne jest powodowanie śmierci, jeśli nie jest nam ona dana w tym momencie. Przedłużające się cierpienie to sygnał, że czeka nas jeszcze w życiu poważne wyzwanie, którym jest na przykład starość, niedołęstwo oraz sam proces umierania. W poprzednich wiekach ludzie modlili się o szczęśliwą śmierć, mając nadzieję, że nie będzie ona zbyt trudnym doświadczeniem. Śmierć ma fundamentalne znaczenie, to moment przejścia na spotkanie z Panem, dlatego tak ważny jest stan duchowy oraz moralny chrześcijanina w tej chwili.

Jeśli chodzi o Janusza Świtaja, to jego prośba mogła wynikać z przeżywanego załamania, z głębokiej depresji, braku sił oraz wyraźnego spadku możliwości psychicznych i duchowych. Nie znaczy to jednak, że na taki stan świadomości czy też stan emocjonalny od razu należy odpowiadać eutanazją. Wszyscy przeżywamy lepsze i gorsze okresy, ciągle zmagamy się ze sobą i czasami znajdujemy siłę na podjęcie trudu, a czasami się poddajemy.

Słowo eutanazja często pojawia się w kontekście godnego umierania. Co znaczy umierać godnie?

— W przypadku eutanazji podnosi się współcześnie problem jakości życia, tzw. quality of life. Tę jakość życia poprawia nam dziś m.in. opieka hospicyjna oraz środki uśmierzające. Natomiast o godnym umieraniu — podobnie jak o życiu — należy mówić w szerszym znaczeniu. Życie nie polega na tym, żeby „ciało nie cierpiało”, ale by człowiek istniał i żył integralnie. Per analogiam godne umieranie powinno obejmować wymiar psychiczny, duchowy, moralny i fizyczny człowieka, należy je traktować całościowo, tak jak to się dzieje w opiece paliatywnej, oznaczającej całościową troskę o osobę w ostatniej fazie choroby.

Czy umieranie Jana Pawła II było godnym umieraniem?

— Jak najbardziej. W mojej opinii wszystkie wymienione warunki zostały spełnione. Jego stan duchowy był pod każdym względem przykładny, śmierć, poprzedzoną sakramentami, przyjął w sposób świadomy. Myślę, że i pod względem emocjonalnym miał czas na przygotowanie, o czym najlepiej świadczy jego testament: uregulował w nim wiele spraw osobistych, kościelnych oraz — powiedzmy — towarzyskich. Co prawda medycyna mogła go jeszcze kilka dni podtrzymać przy życiu, ale to nie miało sensu.

Pojawia się tu oczywiście problem eutanazji, który moim zdaniem jest świadomym nadużyciem i manipulacją faktami. Nie mieszajmy eutanazji z godnym umieraniem, zwracając uwagę wyłącznie na problem cierpienia fizycznego — człowieka powinno się przygotować do nadchodzącej śmierci także pod względem duchowym i emocjonalnym.

Jak Ksiądz ocenia sposób poruszania tematu cierpienia Jana Pawła II w polskich mediach? W porównaniu z mediami włoskimi był on traktowany wtórnie.

— Dla mnie jest to zrozumiałe, ponieważ dla Polaków Ojciec Święty był kimś bardzo bliskim, a nie tylko głową Kościoła, dlatego razem z nim przeżywaliśmy dramat jego cierpienia.

Zachodnie media patrzyły przez szybę, a więc w gruncie rzeczy obojętnie. Próbowały się ustosunkować neutralnie, obiektywizowały, co skończyło się podkreślaniem czysto ludzkiego wymiaru jego cierpienia. Ten naturalizm był szczególnie widoczny, kiedy pokazywano zbliżenia na papieża — oglądaliśmy wówczas chorego człowieka, który ma problemy z poruszaniem się i kontrolą zachowania. Budziło to litość, ale też prowokowało do pytania, czy papież nie powinien zrezygnować.

Zresztą już w niemieckiej prasie katolickiej przy okazji siedemdziesiątych piątych urodzin Jana Pawła II zastanawiano się, czy ze względu na zaawansowaną chorobę Parkinsona nie powinien zrezygnować z piastowania urzędu, który wiąże się m.in. z wystąpieniami publicznymi. W ten sposób oszczędziłby światu patrzenia na jego niedołęstwo.

Te czysto ludzkie kategorie wyglądały inaczej z punktu widzenia duchownego. Jako ksiądz, człowiek Kościoła, widziałem w tym cierpieniu jakiś mistyczny, głęboko religijny i duchowy wymiar, wręcz przeznaczenie. Papież niejednokrotnie podkreślał, że dopóki Pan Bóg pozwoli, będzie do końca realizował misję, a kiedy dostanie od Niego wyraźny sygnał, że już dość, to wówczas się podda.

Dla mnie fakt, że Ojciec Święty nie wstydził się własnej słabości fizycznej, stanowi fenomen.

Czy powinniśmy się starać nadrobić zaniedbania w tej materii jakimiś dyskusjami lub publikacjami?

— Jak już mówiłem, osobę Jana Pawła II trzeba rozważać integralnie, pamiętając, że doktrynę, czyli to, czego nauczał, łączył z życiem. Nie ma więc sensu zajmować się wyłącznie jego cierpieniem fizycznym, chyba że posłuży ono do rozważań lekarzowi, anestezjologowi lub jako studium opieki hospicyjnej, które na tym przykładzie poszuka jakiejś egzemplifikacji.

Z punktu widzenia teologicznego i etycznego ten wymiar cierpienia papieża nie jest najważniejszy, zwłaszcza że wpisuje się w całą jego posługę i misję. Cierpienie było drogą pontyfikatu Jana Pawła II, drogą opatrznościową, na którą wszedł po zaledwie trzech latach od objęcia urzędu. Wcześniej być może fizycznie nie cierpiał, pamiętamy go jako wysportowanego i dobrze zbudowanego człowieka.

Jednak Pan Bóg chciał od niego cierpienia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Dlaczego nikt nie wspomina o tym, że jadąc do Kościoła w Ameryce Południowej Ojciec Święty cierpiał emocjonalnie pod wpływem tego, co się tam dzieje? Wszystko, co tam zobaczył, było treścią jego osobistej troski i modlitwy. André Frossard powiedział kiedyś w tym kontekście, że przewiduje ogromny sukces wizyty papieża, ponieważ on już na kolanach przemodlił całe to cierpienie, włączając w nie swój trud życia i pracy.

Zawołanie „Subito santo!” jest najlepszym świadectwem odczucia świętości papieża. Drogę cierpienia przyjął świadomie, ona owocowała i owocuje do dziś.

Czy chrześcijańska propozycja widzenia cierpienia w perspektywie Krzyża jest dla wszystkich? Co zrobić z nieprzekonanymi?

— Na sposób myślenia niewątpliwie wpływa świadomość religijna, ale na gruncie teologii nie zawsze można wytłumaczyć innym tajemnicę Krzyża. Religie, które nie mają jej wpisanej, o wiele gorzej radzą sobie z wytłumaczeniem cierpienia. Obserwuję to na przykładzie filozofów żydowskich pozostających pod wpływem swojej religii oraz muzułmanów — dla nich cierpienia nie można zintegrować z własnym istnieniem, nie można się na nie zgodzić, pozostaje im jedynie krzyk na znak protestu. Chrześcijanom z kolei zarzuca się, że wprowadzając Krzyż, poszli na skróty.

A problem leży w nas: to my, nie godząc się na cierpienie, nie godzimy się na rozwiązania. Przecież nam, chrześcijanom, niejednokrotnie też trudno przyjąć tajemnicę Krzyża. Buntujemy się, pytamy, dlaczego Bóg dopuszcza cierpienie, skoro nas kocha? Ale bez tajemnicy Krzyża będziemy nadal się zmagać, nie znajdziemy odpowiedzi. Wystarczy potraktować go jako pewne wyzwanie egzystencjalne, a nawet okazję do spełnienia siebie. W tym sensie cierpienie może być jakąś szansą dla nas, a nawet błogosławieństwem. Ktoś mądrze powiedział, że dopiero cierpienie uszlachetnia.

PIERWODRUK: "Ukryty sens cierpienia", Wywiad dla Beaty Pieńkowskiej, Przegląd Powszechny 2008, nr 3/1039, 26-36.

dalej >>

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama