Kolejne krzykliwe przypadki oblewania zupą znanych dzieł sztuki, przyklejania się do ścian galerii i asfaltu na ruchliwych ulicach, wywołują gwałtowne emocje i wzbudzają kontrowersje. Czy w imię ekologii mamy przyzwalać na dowolne ekscesy?
Ruchy klimatyczne w ostatnich tygodniach zaostrzyły metody swojego działania. Ich aktywiści zaczęli dewastować znane dzieła sztuki w galeriach, oblewając je różnymi płynami, przyklejać się do ścian galerii, a także do miejskich ulic, blokując ruch w newralgicznych miejscach. Ich działalność wzbudza coraz silniejsze kontrowersje i każe zadawać pytania zarówno o dobór metod, jak i sam charakter eko-aktywizmu.
Najgłośniejsze trzy ataki na dzieła na sztuki, miały miejsce w październiku w galeriach w Londynie, Poczdamie i Hadze. To jednak nie pierwsze tego typu zdarzenia, ale kolejne w długim ciągu ekologicznych manifestacji, które dokonane były w Niemczech (Drezno, Frankfurt, Monachium i Berlin), Anglii (Londyn) i we Włoszech (Florencja). Powodem jest rzekomo chęć zwrócenia uwagi na narastający dramat klimatyczny. Według aktywistów stan naszej planety jest dużo istotniejszy niż sztuka wytworzona rękami człowieka, dlatego też jako formę protestu wybrali dewastację dzieł sztuki. „Wszyscy o tym wiedzą, ale po cichu akceptują zniszczenia i katastrofę klimatyczną. Jeśli społeczne samobójstwo natychmiast się nie zakończy, wszystko zostanie zdewastowane – łącznie ze sztuką” – tak głosi instagramowy wpis jednego z działaczy.
Z pewnością ich działania przynoszą medialny rozgłos. Czy jednak w tym wszystkim chodzi rzeczywiście o ratowanie planety, czy raczej o zwrócenie uwagi na samych siebie? Czy trzeba niszczyć dzieła sztuki, aby powstrzymać degradację środowiska naturalnego? Trudno nie zadać sobie pytania, czy zbuntowane nastolatki rozumieją powagę problemu, wynikającego w znacznej mierze z błędnych paradygmatów konsumpcjonizmu i neoliberalnej ekonomii. Dlaczego zamiast kierować swe działania przeciw światowym korporacjom dewastującym planetę i wyzyskującym tanią siłę roboczą w krajach rozwijających się, zwracają ostrze protestu ku dziełom sztuki?
Jeśli ekoaktywistom zależy na rozwiązaniu problemów, to jak dotąd osiągnęli niewiele. Można wręcz powiedzieć, że ich działania przynoszą odwrotny skutek – ekologia zaczyna się kojarzyć z ekstremizmem i wandalizmem. Tak też oceniają kolejne ekscesy aktywistów sądy. Aktywiści z Just Stop Oil Belgium, którzy przykleili się do „Dziewczyny z perłą” Vermeera otrzymali wyrok dwóch miesięcy więzienia (w tym jeden miesiąc w zawieszeniu).
Tymczasem Kościół Ewangelicki w Niemczech (EKD) stara się nawiązać dialog z aktywistami klimatycznymi, wywołuje to jednak protesty ze strony wielu polityków i duchownych. Podczas odbywającego się w ostatnich dniach synodu tego Kościoła piętnastominutowe wystąpienie miała jedna z aktywistek, Van Baalen. Stwierdziła w nim, że „Ludzie narażają swoją integralność fizyczną, swoją przyszłość zawodową i rodzinną oraz swoje codzienne życie, ponieważ wszystkie inne formy protestu zostały wyczerpane”. Jej wypowiedź spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem znacznej części delegatów, a przewodnicząca Synodu, dwudziestosześcioletnia Anna-Nicole Heinrich wezwała polityków do pójścia za przykładem Kościoła i podjęcia dialogu z aktywistami klimatycznymi, określającymi się mianem „ostatniego pokolenia”. Według niej nie powinno się karać aktywistów, ale potraktować poważnie ich protesty.
Jej słowa spotkały się z mocną krytyką Alexandra Dobrindta, szefa grupy parlamentarnej CSU w niemieckim Bundestagu. Według niego nie ma żadnego uzasadnienia dla dopuszczania aktywistów klimatycznych do głosu na synodzie. „Rozumiem, że Kościoły zawsze rozmawiają ze wszystkimi. Ale sprawianie wrażenia, że tego rodzaju protest może być tolerowany, jest źle rozumianą pobłażliwością” – powiedział polityk w rozmowie z Mediengruppe Bayern.
Elisabeth Motschmann, zaangażowana protestantka i polityk CDU zażądała dymisji przewodniczącej synodu. Według Motschmann, Heinrich nadużyła swojej pozycji kościelnego przywódcy, wspierając skrajną grupę protestacyjną. Jej stanowisko starał się tonować pastor Steffen Kern, przewodniczący ewangelickiego stowarzyszenia społeczności Gnadauer, uważa, że jako Kościół „powinniśmy rozmawiać z jak największą liczbą ludzi i dostrzegać ich obawy”. Odrzuca pełną solidarność z aktywistami klimatycznymi, jednak uważa wezwania do dymisji za zbyt daleko idące.
Głosy płynące z wnętrza niemieckiego Kościoła ewangelickiego są podzielone. Niektóre z nich są bardzo krytyczne, jak Thomasa Rachela, który ostrzega swój Kościół przed legitymizowaniem działań „ostatniego pokolenia”. Pojawiają się jednak i wypowiedzi takie jak ewangelickiego biskupa Saksonii Tobiasa Bilza, który apelował o zrozumienie dla działań grupy klimatycznej. „Dostrzegam, że wypływa to z egzystencjalnego niepokoju” – powiedział w wywiadzie dla agencji Idea.
Egzystencjalny niepokój może być psychologicznym faktem, jednak podejmowanie decyzji w oparciu o wzmożone emocje nie jest właściwym sposobem rozwiązywania problemów – zwłaszcza gdy mają one zasięg globalny. Ekologia jest sprawą zbyt poważną, aby pozostawiać ją w rękach aktywistów ekologicznych – zwraca uwagę Michael Shellenberger, analityk zajmujący się od wielu lat problemami środowiska naturalnego, autor „Apokalipsy nie będzie. Dlaczego klimatyczny alarmizm szkodzi nam wszystkim”. Warto zaznaczyć, że Shellenberger nie należy do grona „klimatycznych negacjonistów” – wręcz przeciwnie, przez długie lata sam był jednych z najbardziej aktywnych eko-działaczy. Stopniowo jednak uświadamiał sobie absurdy, do jakich prowadzi działalność aktywistów i zyskiwał coraz szersze spojrzenie na problematykę ochrony środowiska, co w końcu doprowadziło go do zerwania ze środowiskami naiwnych, a krzykliwych obrońców przyrody.
Podobne spostrzeżenia ma Ottmar Edenhofer, dyrektor Poczdamskiego Instytutu Badań nad Wpływem Klimatu. Uznając wagę samego problemu zmian klimatycznych, odcina się od działalności eko-szaleńców: „Nie uważam, by atakowanie dóbr kultury było dobre. To sprzeczne z tym, czego naprawdę chcemy: chronić planetę. A ochrona obejmuje również kulturę i nasze dziedzictwo kulturowe.”
To, że zaatakowane przez aktywistów dzieła sztuki nie zostały poważnie uszkodzone (chronione były bowiem specjalnymi szybami), nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Nie da się w ten sposób zabezpieczyć wszystkich dzieł, zwłaszcza tych znaczniejszych rozmiarów. Szkło utrudnia też obcowanie ze sztuką, powodując odblaski i zmniejszając dynamikę świetlną. Równie problematyczne jest przyklejanie się do asfaltu na ruchliwych ulicach, blokując ruch pojazdów, co w praktyce pociąga za sobą nieraz sprowadzanie bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia mieszkańców miast, gdy w korku spowodowanym nieodpowiedzialnymi zachowaniami ekoaktywistów utknie karetka pogotowia czy inne służby ratunkowe.
Koniec końców, nie chodzi o to, aby negować problem zmian klimatycznych, ale aby rozwiązywać go w sposób racjonalny. Służyć temu może stopniowe ograniczanie wykorzystania paliw kopalnych, budowa domów o jak najkorzystniejszym bilansie energetycznym, ocieplanie już istniejących budynków, racjonalne korzystanie ze środków transportu i zmiana zachowań konsumenckich. Tym, co znacząco przyczynia się do dewastacji środowiska naturalnego, są bowiem nie zarówno wielkie decyzje światowych korporacji, jak i konkretne, codzienne wybory każdego konsumenta. Można powiedzieć, że w znacznym stopniu wszyscy jesteśmy ofiarami gigantów przemysłu motoryzacyjnego, odzieżowego czy elektronicznego, wmawiającego nam, że potrzebujemy ciągle nowych produktów, które już na etapie wytwarzania powodują szkody ekologiczne, a ich utylizacja, po stanowczo zbyt krótkim okresie wykorzystania, jest jeszcze większym problemem. Zamiast więc niszczyć dzieła sztuki czy przyklejać się do ulic, należałoby zwrócić się przeciw korporacjom, ujawniając ich praktyki i przerywając dominację błędnego modelu biznesowego, opartego na neoliberalnej ekonomii. To jednak wymagałoby znacznie większego zaangażowania i długotrwałego wysiłku. Znacznie łatwiej obrzucić zupą obraz Van Gogha i mieć poczucie, że dzięki temu uratujemy naszą planetę.