Fragment książki "Święte pawie i baranki Boże. Folwark ewangeliczny", każde opisane zwierzę demaskuje ludzkie wady, wskazuje schemat zachowań i pobudza do pracy nad sobą
Alessandro Pronzato Święte pawie i baranki Boże. |
|
Zuchwały kogut przegoniony został na bezkresny syberyjski step, aby tam zapłacić za swoje wypaczone poglądy, a osioł usunięty, gdyż uznano go za mało „godnego”, a więc nieodpowiedniego i niezgodnego z duchem epoki. We współczesnym kościelnym ZOO pojawiła się natomiast różnorodność nowych zwierząt, przybyłych nie wiadomo skąd. Na przykład, w Ewangelii nie ma pawi. A jednak mam wrażenie, że na korytarzach i w zakrystiach kościelnych prowadzona jest dochodowa hodowla tych zwierząt zdolna zadowolić, a nawet przewyższyć wymagania rynku. Widzę czasami niektóre z nich, jak — rozkładając ogon bez zahamowań, a nawet z wyraźną przyjemnością — pojawiają się na ekranach telewizorów.
Niektóre noszą jeszcze sutannę lub habit (trochę zbyt elegancki i zadbany w porównaniu z workiem znalezionym na śmietniku przez niejakiego Franciszka z Asyżu), inne są ubrane niczym nieskazitelny clergyman albo wciągają okazały pulower pod szyję. Jeden, który wydaje mi się szczególnie niestrawny, używa „upudrowanego” głosu (przepraszam, że nie umiem go lepiej określić).
Znajdujemy je w domu ciągle, we wszystkich kątach. Zwykle dokonują telewizyjnego objazdu „siedmiu (i więcej) kościołów”. Mają także stałe rubryki w dziennikach i szeroko rozpowszechnianych magazynach ilustrowanych (z legitymacji patrzą twarze zbyt poważne, aby je traktować serio, lub zbyt uśmiechnięte, aby nie wzbudzały podejrzeń i odruchów obronnych), sygnują stale artykuły w różnego rodzaju gazetach, udzielają wywiadów na wszelkie tematy, głównie te, o których, szczerze mówiąc, niewiele mają do powiedzenia, lub w które nie powinni wściubiać nosa.
Niektóre z nich stały się prawdziwymi gwiazdorami: współzawodniczą na wszystkich polach, zapraszane, a nawet manifestacyjnie hołubione w swojej zarozumiałości.
Święte pawie. Choreograficzne. Folklorystyczne. Uważaj, by cię nie dziobnęły. Wolę od nich gęsi; gdy byłem dzieckiem, goniły mnie po drodze i boleśnie szczypały w tylną część skarpetek, rozrywając je na strzępy i kalecząc skórę; nie zważały przy tym na moje krzyki, a nawet ekscytowały się nimi.
Te właśnie pawie stale odbierają wejściówki. Ja sam, chociaż straciłem je na jakiś czas z oczu, byłbym skłonny opodatkować się, aby wręczyć im zakaz wstępu.
Czytałem w gazetach jakiś czas temu, że powstała propozycja, aby stworzyć coś w rodzaju profesjonalnego albumu, w którym należałoby prezentować „duchownych” tak, by mogli opanować bez trudu media. Na potwierdzenie faktu, że mózg, który rodzi osobliwe idee, jest zawsze brzemienny, choć nie zwiększa objętości, przeciwnie, na pierwszy rzut oka zmniejsza się.
Kto wie — pytam sam siebie — czy wśród zalet pozwalających dostać się na tę listę telewizyjnych kaznodziejów (na szczycie której zobaczymy dojrzałego purpurata) znajdziemy także zażyłość z pustynią, zamiłowanie do milczenia, poszukiwanie samotności, wierne uczestnictwo w modlitwie (możliwie w ukryciu), alergię na wszelkiego typu ekshibicjonizm i protagonizm, umiejętność odmawiania sobie różnych rzeczy, certyfikat o zaszczepieniu się przeciw ambicji i próżności...
Kto wie, czy na tej liście znalazłby się Mojżesz, który wprawdzie się jąkał, lecz był człowiekiem pustyni, a także proboszcz z Ars, będący zaprzeczeniem wyśmienitego i zachwycającego kaznodziei.
Matka Boża w Magnificat zapewnia, że Bóg „wejrzał na uniżenie swojej służebnicy”. Co, przetłumaczone według mojej optyki, praktycznie oznacza, że Bóg nie patrzy na pawie, nie bierze ich absolutnie pod uwagę i wyprasza je. Bóg interesuje się pokornymi.
Gdy Jezus postanowił powierzyć swoje orędzie komuś, kto zaniósłby Go światu, nie zwrócił się do wyspecjalizowanej Akademii, nie zorganizował hodowli pawi, lecz wybrał prostych rybaków, których nie można nazwać intelektualistami.
„Mój” Bernanos tak nakreślił ten niemiłosierny portret kaznodziei-pawia: „Słowo Boże — to jest rozpalone żelazo. A ty, który go uczysz, chciałbyś je brać szczypczykami, żeby się nie sparzyć, nie chwytasz go w garść. Śmiech mnie bierze. Ksiądz, który schodzi z kazalnicy Prawdy z ustami ściągniętymi, nieco rozgrzany, ale zadowolony z siebie, nie kazał, co najwyżej mruczał”[1].
Święte pawie, gdy manewrują „rozgrzanym żelazem” Słowa, dobrze uważają, aby nie przypalić sobie piór, zresztą nic innego im nie pozostaje.
Kocham taki Kościół, który — aby właściwie zajaśnieć — ciągle „ćwiczy się w ukrywaniu”, nie boi się cienia.
Kościół, który swoim najbardziej utytułowanym przedstawicielom potrafi (przynajmniej czasami) zgasić telekamery, odrzuca spektakle, mikrofony i dziennikarskie notesy.
Kościół, który zwalnia „amatorów triumfalizmu” bez wypowiedzenia i nakłada kaganiec niektórym warczącym psom ortodoksji (prawie wszyscy należący do kategorii nawróconych; oni to zamiast budować mosty z ludźmi będącymi na drugim brzegu, którzy z trudem i po omacku szukają Boga, wznoszą mury podziałów i rzucają gromy potępienia).
Kościół doceniający pokornych pracowników, których bolą plecy od wyczerpującej pracy na polach, a nie nagradzających tych, którzy uwielbiają stać w witrynie i brylować na scenie.
Jakiś czas temu ułożyłem modlitwę skierowaną do Matki Bożej:
„Maryjo, jest wokół zbyt wiele mędrkowania, zbyt wiele zarozumialstwa, za dużo pokazywania się bez umiaru. Wielu nie zauważa niebezpieczeństwa, jakie prezentuje nasze powierzchowne środowisko artystów, które nie waha się kusić także ludzi Kościoła, oczywiście pod pretekstem rozpowszechniania Ewangelii. Zbyt wielu staje się ofiarami ekranu.
Potrzebujemy uczęszczać do Twojej szkoły, do Ciebie, która jesteś ekspertem w tej branży. Milczenie, umiłowanie cienia, skromność, pokora, prostota, dyskrecja, zajmowanie ostatniego miejsca to podstawowe cechy, które nam dyktujesz.
Prosimy Cię, abyś poddała nas tym codziennym, dość wyczerpującym ćwiczeniom (o czym Ty sama wiesz), koniecznym do tego, aby znaleźć nasz prawdziwy wymiar, to znaczy, by nie traktować siebie zbyt serio.
Maryjo, pozwól nam zrozumieć, że estrada, sukces, pochwały, krzykliwa propaganda, światła reklam nie są drogą ewangeliczną, która wiedzie do ludzkich serc. Przekonaj o tym szczególnie głosicieli Słowa, aby znaleźli właściwą miarę, powściągliwość, umiar, rezygnację z ostentacji, protagonizmu, bycia personą, z występów w teatrze znikomości, a przede wszystkim zgrywania bohatera.
Spraw, aby choć parę razy nie mieli nic do powiedzenia, nic do ogłaszania, nic do skomentowania, żadnej lekcji do udzielenia ani opinii do wyrażenia. Niech nauczą się zachowywać Słowo, które zostało im powierzone, do spraw naprawdę ważnych.
Maryjo, spraw, abyśmy byli świadomi, że chwała Boża objawia się wtedy, gdy my usuwamy się (choć trochę) w cień...”.
[1] G. Bernanos, Pamiętnik wiejskiego proboszcza, s. 45, przeł. Wacław Rogowicz, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1991.
opr. ab/ab