Ukrywana prawda o ludobójstwie na Wołyniu
Nie wiem, skąd się wzięła ta nienawiść do Polaków - stwierdza Antonina Woźniak. Do dzisiaj śni jej się to niebo nad Wołyniem czerwone od blasku palonych wiosek. Drżące od ludzkiego krzyku. Mimo 90 lat siedlczanka doskonale pamięta atmosferę wiosny 1943 r., kiedy nasiliła się fala ludobójstwa na Ukrainie.
Lata dzieciństwa przypadające na okres przed II wojną światową pani Antonina wspomina jako czas beztroski. Było tak, jak w wierszu Romualda Drohomireckiego, który „dumając nad swoim Wołyniem”, pisał: „Tu wczesne dzieciństwo było radosne/ Aż nagle wojna. Jak grom z jasnego nieba/ Wszystko się zawaliło i zabrakło chleba”.
Dermanka w gminie Ludwipol, rodzinna miejscowość A. Woźniak, leżała na lewym brzegu rzeki Słucz, 3 km od granicy polsko-sowieckiej. Przed wojną była dużą, dostatnią wsią. Funkcjonowała tutaj kopalnia glinki kaolinowej i fabryka porcelany, dochodziła kolej wąskotorowa, działała szkoła podstawowa. Na miejscu był też kościół pw. św. Izydora Oracza pobudowany w 1932 r.
Gospodarstwo Marianny i Michała Paszkowskich usytuowane było w południowej części wsi. Obejścia mieszkańców kolonii nie zostały ujęte na mapce Dermanki odzwierciedlającej przedwojenny układ zabudowań, zrekonstruowanej współcześnie przez użytkowników strony wolyn.ovh.org. Antonina urodzona w 1926 r. miała dwoje starszego rodzeństwa: Antoniego (ur. 1920) i Zofię (1922) oraz młodszego brata Bronisława (1938). - Pracowaliśmy ciężko, ale niczego nam nie brakowało. Duży ogród, sad, pasieka - wszystko dopilnowane - tłumaczy. Duży drewniany dom był „pod blachą”, co świadczyło o zamożności właścicieli.
Przed II wojną światową nic nie wskazywało na to, że Wołyń stanie się miejscem takiego wybuchu pogardy wobec Polaków. - Dermanka zamieszkana była przez żyjących w zgodzie Polaków i Ukraińców, były też trzy domy żydowskie - wspomina pani Antonina z uwagą, że z punktu widzenia dziecka narodowość nie dzieliła ludzi. - Do Ukraińca na religię przychodził pop, a do nas ksiądz. Ale jak do popa mówiliśmy „pochwalony”, odpowiadał „na wieki wieków”. I odwrotnie, jak do księdza ktoś zwrócił się z pozdrowieniem „sława Bohu”, odpowiadał „na wieki sława”. Z Ukraińcami rozmawiało się po ukraińsku, a kiedy przychodzili do nas - mówili po polsku. Nasze domy sąsiadowały ze sobą. Polacy i Ukraińcy przyjaźnili się, pomagali sobie. Nie było podziałów. Kiedy obchodziliśmy nasze katolickie święta, zapraszaliśmy ich do nas, na święta prawosławne gościli nas u siebie. Nikt nawet nie pomyślał: ten Ukrainiec, a ten Polak. Tacy sami, normalni ludzie.
- Miałam koleżankę Zońkę, Ukrainkę. Często do niej chodziłam, robiłyśmy razem lalki. Kiedyś patrzę, a u nich w sadzie kręci się tylu młodych mężczyzn. Śpiewali, ktoś grał na harmoszce. W stodole - pełno koni, tylko łby wystawały przez otwarte drzwi - opowiada, zauważając, że dopiero z czasem pewne wydarzenia zaczęto kojarzyć z szykowaniem się Ukraińców do ataku na Polaków. - Mama Zońki zawołała mnie wtedy i po ukraińsku ostrzegła: „Dziecko, nie przychodź więcej do nas!”. Kiedy opowiedziałam to mojej mamie, podniosła krzyk, że to banderowcy - tłumaczy.
Na Wołyniu był wtedy jeszcze względny spokój, który w niewielkim stopniu mąciły rozrzucane ulotki z napisem „Utiekajtie Lachi, poka prozne drohi”. Później, tuż przed rzezią, pojawiły się też inne symptomy. - Jednego wieczoru przyszła do nas sąsiadka i zawołała na dwór. Pokazała na niebo. Było na nim coś niezwykłego: wielka błyszcząca miotła, pochylona na ukos. Mówiło się, że to zły znak - że nas wszystkich wymiecie. Widać też było takie dziwne napisy, których nikt nie był w stanie odczytać. Innym razem widzieliśmy też czerwony słup, jakby łączący niebo z ziemią. „To chyba nasz koniec” - powtarzali ludzie.
Latem 1939 r. dużo mówiło się o wojnie, która ma za chwilę wybuchnąć. - Zabijało się świniaki, robiło kiełbasy, mama chleb piekła, szykowaliśmy worki z sucharami - A. Woźniak relacjonuje następstwo pogłosek, że Polaków „Ruscy” będą wywozić na Sybir. - Rosjanie weszli do nas 17 września. Aresztowali rodziny policjantów, żołnierzy, a bywało że i kułaków - bogatszych gospodarzy. W 1941 r. w Dermance pojawili się Niemcy. Nakładali kontyngenty, zabierali bydło prosto z obory. Poniewierali ludzi, ale było to niczym w porównaniu do tego, co później robili nam banderowcy - dodaje.
- Nie wiem, za co nas tak nienawidzili. Mówili, że kawałek ziemi ukraińskiej jest droższy niż życie Polaka - dzieli się refleksją pani Antonina. Kiedy rozmawiamy, za oknem jesień przełamuje się z zimą. Na stole paruje gorąca kawa. Przeglądam zdjęcia dawnej Dermanki i rodzinne fotografie. A. Woźniak wskazuje na książki o tragedii mieszkańców Wołynia - żadna nie daje odpowiedzi na pytania, które stawia sobie do dzisiaj. Jedną z nielicznych ocalałych pamiątek z okresu dzieciństwa jest zdjęcie pierwszokomunijne z 1936 r., na którym uśmiechnięta dziewięciolatka w białej sukience i weloniku na głowie z dumą trzyma świecę. W tym samym roku przystąpiła do bierzmowania. - Przyjazd biskupa był wówczas takim wydarzeniem, jakim dzisiaj byłaby wizyta papieża - uzasadnia fakt, że zapamiętała takie detale przyjazdu kościelnego dostojnika, jak kareta ciągnięta przez dwie pary koni i piękne powitanie bp. Adolfa Szelążka, dzisiaj sługi Bożego czekającego na wyniesienie do chwały ołtarzy.
Ataki ukraińskich nacjonalistów na Polaków przybrały na sile w 1942 r. Wtedy też zaczęły się pierwsze najazdy „konnych” na Dermankę. Najpierw w tzw. Kozackim Lesie zabili wszystkich Żydów. Potem wzięli się za „Lachiw”. - Wieczorami i nocami mężczyźni stali na wartach. Jak banderowcy szli, walili w zawieszone na drzewie kawałki żelaza, żeby ostrzec ludzi. Spodziewając się alarmu, nie rozbieraliśmy się do spania. Czasami kobiety i dzieci gromadziły się na noc w jednym domu, by łatwiej było się zebrać do ucieczki. Ale gdzie było uciekać? - pyta, tłumacząc, że banderowcy wytropili każdą kryjówkę, nawet dobrze zamaskowane ziemianki. Wraz z mamą i młodszym bratem często kryła się w zbożu albo w krzakach porastających rów. - Nieraz siedzieliśmy tak w deszczu dzień i noc. Było mokro i zimno, ale to było do przeżycia. Dwa razy banderowcy przyszli w nocy do domu: pierzyny porozpruwali, mleko powylewali, szkła nabili - zniszczone było wszystko. Często to któryś z sąsiadów Ukraińców ostrzegał, żeby nie nocować w domu - uściśla A. Woźniak. I dodaje, że ocalenie życia podczas jednego z najazdów też zawdzięcza Ukraince. - Pewnego wieczoru zbieraliśmy się do ucieczki. Ponieważ chorowałam na tyfus, mama ubrała mnie i kazała iść do sąsiadki. Przechodząc kładką przez rów, upadłam i straciłam przytomność. Ta Ukrainka znalazła mnie rano i zaprowadziła do drugiej. Gospodyni kazała mi się położyć w łóżku, obok malutkiego dziecka. Przykryła mnie, na czole położyła ręcznik. Na podwórko już wjeżdżali na koniach „bandery”. - Paliakiw ne ma? - dopytywali. „Ne ma” - powiedziała stanowczo, tłumacząc, że obie „doczki” są chore na tyfus.
- Jak naszą wieś mordowali, to było Boże Ciało - A. Woźniak wraca pamięcią do 30 czerwca 1943 r. Wspomnienia nie pozwalają mówić. Paszkowscy wrócili z kościoła do domu i zasiedli do obiadu, kiedy we wsi podniósł się straszny krzyk. Bandy banderowców wdarły się do wsi od północy. Idąc od domu do domu, bestialsko mordowały całe rodziny, niszcząc i paląc obejścia. Zginęło wtedy ok. 50 osób. Kiedy doszli do połowy Dermanki, nadjechali partyzanci pod wodzą Kołpakowa. Przeprawiali się przez Słucz z Polesia na Wołyń, od strony kolonii, gdzie stał dom Paszkowskich. Kiedy zaczęli strzelać, banderowcy rozproszyli się. Mieszkańcy ratowali się ucieczką. Paszkowscy byli w grupie kilkunastu rodzin, które ruszyły na wschód: wozami i pieszo. - Zaczęła się przeprawa przez Słucz, było kilka łodzi. Ale wtedy zobaczyliśmy, że w naszą stronę jadą banderowcy - w dół wzniesienia, prosto na rzekę. Ich białe koszule aż błyszczały z daleka. Wtedy wszystko ruszyło do wody. Podniósł się taki krzyk, że - Boże - chyba w niebie było słychać - opowiada rwącym się głosem.
W drodze na Polesie mijali opustoszałe, spalone wsie. Zatrzymali się dopiero w Mokrem. Uciekinierów przyjął polski gospodarz. - Nazwiska nie pamiętam. Wydaje mi się, że Kuczyński; ona była Józia, on Józio. W izbach porobione były prycze dla kobiet i dzieci, a na podłodze na słomie spali partyzanci. Było nas w jednym domu 12 rodzin. Każdej dali po zagonku ziemniaków. Stały w wodzie, bo ziemia na Polesiu licha, pola niezmeliorowane. Panował straszny głód, a mnie się po tyfusie tak strasznie chciało jeść, że nieraz, jak ruscy partyzanci przychodzili, to ulitowali się i dali kromkę chleba albo cebulę. Jak przyjeżdżali z „aerodromu”, częstowali nas np. makaronem. Kiedy Antoni Paszkowski wstąpił do partyzantki, dzięki temu, że był tam rzeźnikiem, od czasu do czasu dostawali kawałek mięsa. - Mama gotowała wołowinę, później suszyła na blacie; skubało się to i jadło, bez smaku. A ludzie i tego nie mieli - dodaje. - W lasach było w bród jagód i grzybów, ale głodu nie dało się nimi oszukać. Dziennie zbieraliśmy po parę wiader jagód, suszyliśmy je i wymienialiśmy u Niemców np. za sól - przerywa, by po chwili wahania podzielić się jednym z tych wspomnień, jakich czas nie chciał wymazać z pamięci. - Jadąc z jagodami, przejeżdżaliśmy koło krzyża we wsi Niemiry, wokół którego była góra ziemi. Bokami tego kopca wypływały strugi kipiącej krwi. Mówiono, że banderowcy wyrżnęli przy tym krzyżu prawie całą wieś. Ludzie ginęli, śpiewając majowe. Niektórzy wspinali się na krzyż. Jaki tam był krzyk...
W Mokrem rodzina Paszkowskich przebywała do jesieni 1944 r. Po przejściu frontu przyjechała na Wołyń i zamieszkali w Korcu, mieście na południe od Dermanki. Do domu nie było po co wracać.
- Pracowałam trochę w szpitalu, gotowałam bieliznę. Ojciec zarabiał na życie w kołchozie, mieliśmy na chleb. Brat i szwagier poszli do wojska - A. Woźniak streszcza kolejny rozdział życia z uwagą, że w armii Andersa czy w oddziałach organizowanych przez Wandę Wasilewską ukryła się część ukraińskich nacjonalistów. - Rosjanie ich łapali, ale wielu ocalało, udając Polaków - zaznacza.
W 1945 r. w ramach repatriacji rodzina Paszkowskich wyruszyła w trwającą dwa miesiące podróż. - Ojciec zapisał nas do lubelskiego, do Krasnegostawu, ale jak wsiedliśmy do pociągu, to już jechaliśmy do końca, na Pomorze. Zdarzało się, że pociąg stawał w polu, mężczyźni szli do lasu z piłami. Trochę tym drzewem, trochę węglem palili. Było to na pewno późne lato, bo ludzie kopali ziemniaki. Wybiegaliśmy i prosiliśmy, żeby pozwolili nam trochę ukopać dla siebie - opowiada.
- Nie szkoda było wyjeżdżać? - dopytuję. - Już jak Dermankę przeszliśmy, to nie było żal - stwierdza, wracając do podróży po lepsze życie, zakończonej w Karlinie, gdzie z czasem zadomowili się i zaczęli gospodarzyć.
W 1947 r. Antonina poznała Stanisława Woźniaka, także kresowiaka. - Był bardzo przystojny - mówi, przyznając: to miłość od pierwszego wejrzenia. - Było nam ze sobą bardzo dobrze, chociaż na początku biednie. Bogu dzięki przeżyliśmy razem 64 lata - podsumowuje, wspominając zmarłego pięć lat temu męża. Wychowali trzech synów, doczekali się pięciorga wnucząt i trojga prawnucząt. - Ten zachód wydawał nam się niepewny - ciągnie swoją historię, wyjaśniając, że korzenie, jakie zaczęli tam zapuszczać, nie były zbyt mocne. W latach 60 zaprzyjaźnione małżeństwo namówiło Woźniaków na zakup działki na nowo powstającym osiedlu domków jednorodzinnych w Siedlcach. Po kilku latach postanowili osiąść tutaj na stałe wraz z najmłodszym synem.
- Po wojnie nikt z przesiedlonych na Pomorze o Wołyniu nie chciał mówić. Baliśmy się - uzasadnia A. Woźniak, opowiadając o lekarce z Kresów, która udzieliła wywiadu dotyczącego pomocy, jakiej udzielała Polakom mordowanym przez Ukraińców. Dwa dni później zginęła bez wieści, zabrana nocą do chorego. Kiedy jednemu z sąsiadów rozwiązał się język i zaczął opowiadać o bandach działających w okolicach Sanoka, następnego dnia został znaleziony martwy. Przyznaje, że do dzielenia się wspomnieniami przez wiele lat brakowało jej odwagi. Dopiero na koniec rozmowy, decyduje się dać swoje świadectwo o bestialskich mordach w Dermance, wskutek których 18 osób z najbliższej rodziny straciło życie. - Jak jeszcze byliśmy w domu, mama powtarzała: „Daj Boże, żeby nas Niemcy zabili, nie Ukraińcy” - wspomina. - Najgorzej ludzie się bali tego noża. Ukraińcy nikogo kulą nie zabili, tylko rżnęli. Serca wyciągali, brzuchy rozcinali. Kobiecie w ciąży wyjęli dziecko i zaszyli jej w brzuchu kota. Mojej stryjence język i uszy odcięli, oczy wydłubali, w przyrodzenie wbili kołek. Wujowi z górnej kolonii odrąbali stopy, ręce, przyrodzenie i rzucili na bok. Żona innego z wujków próbując uciekać, dziecko wyrzuciła przez okno, ją samą banderowcy przybili przewieszoną przez okno, a dom podpalili - opowiada z trudem.
- Bratowa męża mojej siostry była Ukrainką, a wyszła za Chicewicza, Polaka. Najpierw zamordowali jego: głowę położyli na kamieniu, a drugim zmiażdżyli głowę. Zanim zamordowali żonę, na jej oczach poćwiartowali pięcioletnią córeczkę. Wykrzykiwali, że za to, że wyszła za Polaka. Mścili się okrutnie na takich mieszanych małżeństwach. Nie mieli litości dla nikogo - mówi, przywołując kolejne historie.
- Kiedy byliśmy na Polesiu, kilku mężczyzn postanowiło dotrzeć do Dermanki i odkopać trochę ukrytego jedzenia. Jeszcze przed Słuczą banderowcy złapali ich, związali kłującym drutem, polali ropą, podpalili i puścili z góry do rzeki. Taka była męka - puentuje.
Do dzisiaj widzi to niebo nad Wołyniem, czerwone od blasku płonących wsi. Banderowcy zabijali wszystkich po kolei: dzieci i starych, chorych i zdrowych. Nie było gdzie uciekać. Podkradali się do miast. Zatrzymywali pociągi. Okrążali kościoły i zabijali modlących się ludzi. - Ksiądz czy doktor - nie było ważne. Aby Lach. Kiedy już byliśmy w Korcu, banderowcy napadli na szpital. Zabrali swoich, a resztę pozabijali. Lekarzom poucinali ręce. Nawet nie można opowiedzieć, jakie to było straszne - żeby tak człowiek człowiekowi zrobił - mówi.
Wśród wielu ech Wołynia wracają też jasne chwile i postaci. Jedną z nich jest najlepszy z ludzi, zwany Bożym włóczęgą o. Alojzy Serafin Kaszuba OFMCap, który od 1942 r. do lipca 1943 r. był administratorem parafii w Demance. - Tata należał do komitetu kościelnego, więc ksiądz często jadał u nas obiady. Żył w biegu. Wpadał na chwilę w tak zszarganej sutannie, że mama mu ją na maszynie u dołu przeszywała. I zaraz szedł dalej. Bez przerwy chodził spowiadać, chował zmarłych, dawał śluby. Do Dermanki ściągali ludzie z daleka. Pamiętam szpaler młodzieży ustawionej do chrztu przez cały kościół. Już wtedy księży zostało niewielu: albo ich powybijali, albo wyjechali na zachód - wspomina A. Woźniak. Pamięta również, jak pomagali mu piec opłatki, z których wycinali nożem komunikanty. - Jak Dermankę wymordowali, ojciec Kaszuba również uciekł na Polesie. Ciągle był w rozjazdach: chrzcił i dawał śluby, bo ludzie bardzo tęsknili za Kościołem, chociaż po tym, co przeszliśmy, wielu mogło wydawać się, że Boga nie ma. Potem spotkaliśmy się w Korcu. Ukrywał się. Z sutanny został strzęp, ale nie chciał jej wyrzucić - dodaje.
Pytana o tęsknotę za Wołyniem, jaki pamięta z lat dziecięcych, pani Antonina kręci głową: - Nawet nie chcę o tym mówić - stwierdza. Przyznaje jednak, że przywoływanie dobrych chwil na Wołyniu czynią jej jesień życia spokojną. Kojące są też te powroty, na które pozwala dzisiaj internet. Pasjonujący się historią rodziny i potrafiący słuchać wnuk Piotr ma swój wkład w stworzenie listy mieszkańców Dermanki. Trzy lata temu odwiedził Wołyń. - Dzięki Bogu wszystko przemija - mówi z uśmiechem M. Woźniak.
LA
Echo Katolickie 13/2016
opr. ab/ab