Obóz "na Przemysłowej" to obóz, w którym hitlerowcy więzili polskie dzieci. Zginęły ich tysiące...
„Obóz na Przemysłowej” - tak nazywa się hitlerowski twór utworzony w roku 1942 w Łodzi na terenie żydowskiego getta, obóz dla polskich dzieci. Pochłonął tysiące ofiar w wieku od niemowlęctwa do 16 lat
Warto uruchomić wyobraźnię, by pojąć sytuację, w jakiej znalazła się polska młodzież podczas II wojny światowej. Prawie każda rodzina była we współczesnym rozumieniu wielodzietna - dziećmi i ich zabawami wypełnione były wszystkie podwórka. Ojcowie chodzili do pracy, matki całymi dniami pracowały na rzecz rodziny, a dzieci im w tym pomagały. Wojna doprowadziła do zagrożeń i braków, odczuwanych przez wszystkich. Ile rodzin, tyle osobnych dramatów. Mężowie szli do wojska, żony przejmowały całą troskę o byt. Narastał głód, strach i rozpacz.
Zamordowano 6 milionów Polaków, z których 90 proc. zginęło w wyniku złożonego zespołu środków terroru. Gdy ginęli dorośli (na froncie, podczas przymusowej pracy w Rzeszy, w łapankach i egzekucjach), kilku- i nastoletnie dzieci z dnia na dzień musiały stawać się głowami swych rodzin, zapewniać młodszemu rodzeństwu jedzenie, odzież, względne bezpieczeństwo. Pozostawały same w krainie nieznanego lęku, z zimnym piecem i pustymi garnkami. Tragizm sytuacji, niemoc fizyczna i naturalny w dzieciństwie brak pewnych umiejętności zmuszały małoletnich do handlu, kradzieży pożywienia i do żebractwa, a dla Niemców były to zbrodnie.
Pierwsze pomysły utworzenia na ziemiach polskich obozu dla młodocianych pojawiły się w roku 1941, kiedy Niemcy drastycznie spotęgowali represje i rozważali problem losu lawinowo rosnącej grupy sierot. Wtedy właśnie, przy założeniach identycznych do obowiązujących przy budowach lagrów dla dorosłych i na rozkaz samego Reichsführera SS Heinricha Himmlera, powstał w środku Łodzi zbrodniczy twór grupujący osierocone lub siłą wydarte rodzicom polskie dzieci. Usytuowano go na terenie żydowskiego getta - w obrębie ulic: Brackiej, Plater, Górniczej i muru cmentarza żydowskiego. Przeszło przezeń około 15 tys. polskich dzieci, przeżyło tylko 900, z których większość zmarła - z powodu wyczerpania głodem, obrażeń ciała, chorób i przemarznięcia, braku rodziny - niedługo po wyzwoleniu.
Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt (Prewencyjny Obóz Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi) - bo tak brzmi pełna nazwa obozu - stoi w jednym szeregu na liście wielkich hitlerowskich kombinatów masowej zagłady: pokazują to dokumenty. Rzeczą znamienną jest, że - wedle relacji świadków - dzieci, jakie trafiały na Przemysłową w transportach z Oświęcimia, zorientowawszy się w sytuacji, płakały i chciały wracać. Auschwitz zatem, kojarzący się nam z piekłem na ziemi, był miejscem lepszym bytowo od tego, które zgotowali esesmani w Łodzi polskim dzieciom. Wszędzie indziej przy dzieciach, lub choćby w pobliżu, byli dorośli - istoty silniejsze fizycznie, posiadające wiedzę i racjonalną orientację w zastanej sytuacji. Pamiętajmy, że Auschwitz zaszczycili tacy giganci humanizmu jak św. Maksymilian Kolbe, rtm. Witold Pilecki czy słynna „położna Oświęcimia”, łodzianka, Stanisława Leszczyńska. W innych lagrach, mimo straszliwych warunków, zawsze znalazł się ktoś starszy, kto przytulił, pocieszył i wyjaśnił. Na Przemysłowej - nikt. To dlatego niektórzy historycy nazywają łódzki obóz Małym Oświęcimiem.
Zarządzenie Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy mówiło, iż do obozu powinno się kierować „przestępców lub dzieci zaniedbane od 8 do 16 lat”. Skończywszy 16 lat, trafiało się do Auschwitz, a wyznaczona dolna granica wieku była w pełni fikcyjna - do dziś żyją świadkowie obecności w łódzkim obozie dzieci zupełnie małych, niespełna dwuletnich.
Pierwsi więźniowie przybyli 11 grudnia 1942 r. - dla łódzkiej kultury historycznej to data symboliczna. Wyznaczony obszar został otoczony wysokim, drewnianym płotem o bezszczelinowej konstrukcji, który wykonała żydowska brygada z getta. Budynki murowane odebrano właścicielom, a dzieciom sklecono drewniane baraki. Na co dzień w obozie przebywało ponad tysiąc dzieci. Ocalali twierdzą, że umieralność była ogromna. Dzieci dziesiątkowane były przez wyczerpanie pracą ponad siły, nieleczone choroby (tyfus, gruźlicę, szkorbut, jaglicę), głód, śmiertelne pobicia. Tęsknota za rodzicami, głęboka psychologiczna dezorientacja, ciągły paniczny strach i fizyczny ból odbierały wolę życia. Obóz był zarządzany przez łódzką placówkę policji bezpieczeństwa, a załogę stanowili esesmani i volksdeutsche. Nazwisk większości „wychowawców” nie znamy.
Na podstawie wyroków niemieckich sądów kierowano tu małoletnich głównie ze Śląska, Wielkopolski, Pomorza, Mazowsza, a także z Łodzi i okolic. Trafiały na Przemysłową bezdomne dzieci zatrzymane na ulicach, drogach i dworcach kolejowych, osierocone w wyniku zabicia bądź wywozu rodziców na roboty do Niemiec lub do innych lagrów. Osobną, bardzo liczną grupę stanowiły dzieci mające związek z działalnością w ruchu oporu, dzieci partyzantów, członków organizacji podziemnych udzielających pomocy Żydom lub jeńcom, głównie z Mosiny i Poznania (grupa dr. Franciszka Witaszka). Niemcy nazywali je „dziećmi terrorystów”. Były tu również „dzieci Zamojszczyzny”, której dzieje tamtego czasu są szczególnie dramatyczne.
W niemieckich zapisach sądowych widnieją uzasadnienia: „nielegalnie nabył karty żywnościowe”, „ojciec na robotach w Rzeszy, matka w Oświęcimiu, dzieciom grozi zaniedbanie”, „kradnie z innymi dziećmi owoce w ogrodach, zwłaszcza obywateli niemieckich”, „znalezione w wieku 3 lat, jest kaleką, trudne do wychowania, trzęsie głową, moczy łóżko, ma skłonności do kradzieży”, „bezcelowość dalszego wychowania”, „przerzucał chleb do getta”. Ale najczęściej podawany argument to „dziecko polskie”. Karano za polskość, de facto za niewinność.
Wbrew prawu, także niemieckiemu, wszystkie uwięzione dzieci musiały pracować od rana do wieczora i wykonywać ustaloną przez okupanta normę. Chłopcy wyrabiali buty ze słomy, koszyki z wikliny, paski do masek gazowych oraz skórzane części do plecaków, pracowali w ogrodzie i przy prostowaniu igieł. Być albo nie być zależało od dorosłego, który dowodził warsztatem. Przekleństwem była praca polegająca na ciągnięciu 2-tonowego walca równającego teren. Chłopcy byli mali i osłabieni głodem, a poganiano ich dotkliwie batem. Pracowali niezależnie od pogody.
Dziewczynki pracowały w pralni (do śmierci były kalekami z powodu poparzeń wodą lub niszczącymi kończyny związkami ługowymi), w kuchni, w pracowni krawieckiej i w ogrodzie. Najmłodsi kleili torebki, robili doniczki i sztuczne kwiaty. Dzieci otrzymywały na śniadanie i kolację kromkę suchego, kwaśnego chleba i kubek czarnej kawy bez cukru, na obiad zupę z kawałkami jarzyn. Warzywa nierzadko były nadgniłe, co powodowało rozstroje układu pokarmowego i epidemie tyfusu. Paczki od rodzin rozkradano. Mleka nie było nigdy; dawano je tylko załodze i hodowanym tam świniom. Na terenie obozu rosło kilka drzew owocowych, ale podniesienie owocu z ziemi czy jego zerwanie karane było biciem i odebraniem posiłku. Antagonizmy między małoletnimi wzrastały w wyniku nagradzania donosów na kolegów.
Dzieciom odbierano ubrania i wszystkie prywatne przedmioty. Dostawały szare, drelichowe uniformy i zwykle za duże drewniane trepy. Najczęściej chodziły boso. Przy każdej sposobności i za nic były dotkliwie bite, a każdy raz musiały odliczać po niemiecku. Nie miały prawa mówić po polsku. Nie mogły też chodzić, gdyż musiały biegać, zatrzymując się tylko na obowiązkowe ukłony dla esesmanów. Przez 25 miesięcy funkcjonowania obozu nie dostawały mydła i nie miały dostępu do ciepłej wody. Mogły pisać jeden list w miesiącu na jednej kartce, a i tak każdy z nich był cenzurowany przez folksdojczkę, kierowniczkę oddziału dziewczęcego i dzieci małych Sydomię Bayer. To ona właśnie wymyśliła najbardziej upokarzający oddział, jakiego nie miały inne obozy - dla dzieci moczących się bezwiednie. Choroby nerek, nerwice, niedojrzałość emocjonalna, zapalenie pęcherza... Z tego oddziału wracało niewielu. Dwaj esesmani dzieciom tym wycinali jąderka scyzorykiem. Jeden z więźniów napisał po wojnie: „Stara chałupa, drzwi pozbijane z desek, okna niektóre powybijane, długa prycza wzdłuż ściany, jeden koc dla wszystkich, gołe deski. Zimą śnieg tańczył po sali. Mieszkali tam tacy na pół umarli. Dzieci chodziły jak trupy, trzymając się ściany. Były jęki konających, że spać nie było można. Najwięcej dzieci umierało tam z głodu i wycieńczenia zimą. Pamiętam, jak jeden konał 3 dni. (...) Wołał matkę, a wszyscy płakali. Przyszła lekarka, Niemka w mundurze, i kijem zrzuciła z niego koc, który przylepiony był do piersi, bo mu ropiało, zerwała ciało i widać było kości. Żył jeszcze. Zabrano go do koca i zaniesiono do trupiarni”. Dowodami rozmiaru zbrodni w tym obozie są powojenne procesy dwojga najokrutniejszych oprawców - Sydomii Bayer i Edwarda Augusta. Udowodniono im liczne morderstwa i skazano na karę śmierci. Inna zbrodniarka, Eugenia Pohl (vel Genowefa Pol), została odnaleziona w połowie lat 70. ubiegłego wieku i skazana na 25 lat więzienia (wolność odzyskała już po 2 latach). Co ciekawe, do chwili zatrzymania pracowała w... łódzkim przedszkolu.
19 stycznia 1945 r. Niemcy uciekli, zostawiając otwartą bramę. Część dzieci rozpierzchła się po (obcym sobie) mieście, szukając pomocy i jedzenia, a większość została w obozie. Były ciężko chore i zalęknione. Do uformowanego naprędce pogotowia opiekuńczego trafiło 233 dzieci - opisano je i sfotografowano. Porażające świadectwa.
Gdy na początku lat 70. XX wieku były więzień, Józef Witkowski, podjął niebywały trud usystematyzowania wiedzy o łódzkim obozie i spisania jej w książkę, na jego apel odpowiedziało około 300 osób. Jakie historie przydarzyły się pozostałym, nikt nie wie. Być może dotarli do domów przemienionych w zgliszcza, być może stracili pamięć z powodu bicia po głowie, może zamarzli po drodze, może wyparli z siebie piekło, jakie napierało na ich dusze i ciała przez długie, obozowe miesiące...
Łódź, styczeń 2013, spotkanie z byłymi więźniami. „Jeśli jest na sali chociaż jeden żurnalista - apeluję! Przekażcie informacje o naszym obozie mediom ogólnopolskim” - tak brzmiało przejmujące wezwanie, jakie wówczas wygłosił Kazimierz Gabrysiak. Jest w Łodzi zaorany i przepasany blokowiskiem kawał ziemi, na której w latach wojny rozgrywał się ukryty, wielki dramat polskich dzieci. Jeśli łodzianin nie wie o jego istnieniu, to tak, jakby oświęcimianin nie słyszał o Auschwitz. Ulica Bracka w krzyżu z Przemysłową. Dla wielu miejsce święte. Ostatni świadkowie tamtych strasznych zdarzeń żyją jeszcze, prosząc o modlitwę i naniesienie tego lagru na historyczne mapy.
opr. mg/mg