Z dziennikarzem Tygodnika Powszechnego Markiem Zającem rozmawia Łukasz Adamski
Papież Grzegorz I Wielki pisał: „Nawet jeśli prawda może powodować zgorszenie, lepiej dopuścić do zgorszenia niż wyrzec się prawdy”. Czy arcybiskup Wielgus dobrze zrobił składając rezygnację z funkcji metropolity warszawskiego?
Jesienią zeszłego roku rozmawiałem z jednym z biskupów pomocniczych, który stwierdził, że w Kościele należy kierować się zasadą: „Najlepszą obroną jest cnota, ale jeżeli zabrakło cnoty, pozostaje już tylko prawda”. Święte słowa. Od początku jednym z wielkich, życiodajnych źródeł chrześcijaństwa była odwaga, aby stawać w prawdzie. Moc Kościoła nie tkwi w tym, że składa się z bezgrzesznych, ale w tym, że potrafi przyznać się do słabości i wkroczyć na drogę nawrócenia.
W tej sprawie z jednej strony świeccy katoliccy publicyści pisali o dążeniu do prawdy. Z drugiej strony środowisko Radia Maryja wraz z „Gazetą Wyborczą” głosiły, że my, dziennikarze, jesteśmy szwadronami śmierci. Czy próba rozliczenia abp. Wielgusa była atakiem na Kościół?
Nie była. Charakterystyczne, że oskarżenia wysuwali i podtrzymywali dziennikarze znani ze śmiałych deklaracji wyznaniowych, powszechnie postrzegani jako zaangażowani katolicy. Dotychczas wystarczyło powiedzieć, że znowu niechętne Kościołowi media, lewicowe czy liberalne, rozpętały antyklerykalną nagonkę. Ale w przypadku abp. Wielgusa podobne stwierdzenia brzmiały absurdalnie. Pamiętam, jak na samym początku rzecznik kurii w Płocku stwierdził, że abp. Wielgusa zaatakowano za głoszone przezeń poglądy. To nieprawda. Podobnie sprawę oceniło społeczeństwo. Niedawny sondaż CBOS przyniósł ciekawe wyniki: 58 proc. ankietowanych stwierdziło, że media w sprawie abp. Wielgusa dobrze spełniły swą rolę.
Po ujawnieniu faktu współpracy abp. Wielgusa z bezpieką, hierarchia praktycznie jednym głosem go broniła. Czy nie udowodniło to tezy, że nie istnieje podział na tzw. Kościół łagiewnicki i toruński?
Jan Rokita zrobił Kościołowi niedźwiedzią przysługę, gdy zasugerował podział na katolicyzm łagiewnicki i toruński. Bo zauważmy, że mamy tu do czynienia z opisem podziałów politycznych dokonanym językiem religijnym. To po prostu instrumentalizacja wiary podporządkowana interesom partyjnym.
Po drugie, problem nie polegał w gruncie rzeczy na tym, że hierarchia broniła abp. Wielgusa jednym głosem. Źle się stało, że większość biskupów milczała — i nie potrafiła wyklarować stanowiska. Powstał chaos. Wierni czekali na jednoznaczny sygnał, na wyrazistą ocenę. Tymczasem musieli wybrnąć ze zderzenia między decyzją Papieża i kazaniem kard. Józefa Glempa, który wziął abp. Wielgusa w obronę. Nie wiedzieli, co myśleć. Przy tym zabrakło przejrzystego języka. Dominikanin, o. Paweł Kozacki, napisał w „Tygodniku Powszechnym”, że przeciętny katolik mógł wywnioskować z postawy Episkopatu, że „Zwykły człowiek kłamie, a biskup mija się z prawdą, zwykły człowiek grzeszy, biskup popełnia błędy”.
Prymas powiedział, że IPN w sprawie lustracji nie jest wyrocznią, a akta obciążające arcybiskupa ( uznane przez Kościelną Komisję Historyczną) są zwykłymi świstkami. Episkopat uchwalił jednak, że biskupi powinni powierzyć Komisji zbadanie swoich akt. Po co Prymas skrytykował komisję, skoro głosował za tym, aby ją powołać?
Zdarza się, że Kościół w Polsce pokłada nadzieję w dokumentach, programach, komisjach, zespołach czy synodach, a przecież rozstrzygająca jest przede wszystkim wola działania. To prawda, że Prymas — śmiem twierdzić, iż nieświadomie — pośrednio zdyskredytował Kościelną Komisję Historyczną. Tymczasem właśnie Komisja należała do nielicznych kościelnych podmiotów, które ze sprawy abp. Wielgusa wyszły obronną ręką. Zespół powołanych przez Episkopat historyków błyskawicznie zapracował sobie na społeczną wiarygodność.
Ks. Isakowicz-Zaleski mówił, że w polskim Kościele działa lobby antylustracyjne. Ma rację?
Nie ma mowy o lobby rozumianym jako zorganizowana, zakulisowa grupa, która z rozmysłem stara się storpedować w Kościele wszelkie rozrachunki z przeszłością. Ale faktycznie, nie brak tych, którzy mówią, że lepszym rozwiązaniem byłoby, żeby akta bezpieki spłonęły. Kościół w Polsce nie ma jednego stanowiska w kwestiach lustracyjnych.
Wielu prawicowych publicystów zadaje pytanie: dlaczego Kościół jako pierwszy ma się lustrować, skoro inne środowiska nie zrobiły tego przez ostatnie siedemnaście lat?
Ostatnio zadałem identyczne pytanie jednemu z zaprzyjaźnionych księży. Potrząsnął głową i powiedział, że Kościołowi nie wolno wytykać innych palcem. Jeżeli Kościół chce stawiać światu wysokie wymagania moralne, musi wymagać przede wszystkim od samego siebie.
W najbliższych dniach czeka nas publikacja książki ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Czy Kościół jest przygotowany na kolejny wstrząs?
Odpowiem z punktu widzenia teoretyka mediów: najstraszniejsze trzęsienie ziemi mamy za sobą, należy się liczyć w najgorszym razie ze wstrząsami wprawdzie gwałtownymi, ale krótkotrwałymi bądź lokalnymi. Media lubią stopniować dramatyzm. Posłużmy się nieco egzotycznym w tym kontekście przykładem Iraku. Na początku na czołówkach lądowały newsy o każdym zabitym żołnierzu wojsk koalicyjnych i każdym zamachu. Teraz, po wielu miesiącach przemocy, żeby informacja z Iraku w ogóle się przebiła do serwisów informacyjnych, musi zginąć kilku żołnierzy albo zamachowiec musi zabić kilkudziesięciu Irakijczyków. Podobnie będzie z lustracyjnym zamieszaniem w Kościele. Nie wyobrażam sobie, w każdym nie chciałbym sobie wyobrazić faktu, który przyćmiłby odwołanie stołecznego metropolity tuż przed uroczystym ingresem. Naturalnie, dziennikarze będą informować o księżach współpracujących z bezpieką, może nawet biskupach, ale echo będzie ciut słabsze. Poza tym już niemal we wszystkich diecezjach powstały zespoły historyków do zbadania archiwów IPN, a Kościelną Komisję Historyczną zalała powódź wniosków od biskupów. Nie da się już twierdzić, że Kościół czeka z założonymi rękoma.
A może nie powinniśmy się dziwić, że zwolennicy Radia Maryja potępiają niektórych dziennikarzy? Może media zrobiły sobie newsa w celach promocyjnych? Wszyscy pamiętamy przecież okładkę „Faktu”, gdzie umieszczono zdjęcie Wielgusa z napisem „Arcykapuś”.
Media stanęły, generalnie rzecz biorąc, na wysokości zadania, chociaż było kilka żenujących incydentów, m. in. wspomniana okładka. Nie wolno tak brutalnie znieważać godności drugiego człowieka, nawet jeżeli surowo oceniamy jego postawę.
A pierwsza publikacja „Gazety Polskiej”, gdy pod adresem abp. Wielgusa padły zarzuty bez zacytowania jakichkolwiek dokumentów? Redaktorzy prawicowego tygodnika sugerują, że chcieli wymusić reakcję hierarchii. Myślisz, że to sprzeniewierzenie się zasadom dziennikarstwa?
To trudne zagadnienie. Osobiście wychodzę z założenia, że cel nie uświęca środków. Posłużę się przykładem pozornie dalekim od sprawy, przy tym po części opartym na faktach. Otóż do spowiedzi przychodzi mężczyzna i mówi, że popełnił morderstwo, podczas gdy w więzieniu siedzi niewinny człowiek. Za jakiś czas zabójca umiera. Ksiądz zgłasza się do sądu i ujawnia szczegóły, które usłyszał podczas spowiedzi. Dzięki temu fałszywie oskarżony wychodzi na wolność. Można by powiedzieć, że sprawiedliwości stało się zadość. Ale moim zdaniem ksiądz popełnił błąd. Trzeba zawsze szanować tajemnicę spowiedzi — bez względu na okoliczności, pobudki, skutki. Każdy, kto klęka u kratek konfesjonału, musi mieć absolutną pewność, że jego wyznanie pozostanie między nim i spowiednikiem. Teraz wróćmy do pierwszego artykułu opublikowanego przez „Gazetę Polską”. Gdybym brał udział w zebraniu redakcyjnym, powiedziałbym tak: „Fundamentalna zasada dziennikarska głosi, aby nie publikować zarzutów bez dowodów. Zasady to zasady. Wiem, że zależy nam na dobru Kościoła i zbliża się ingres, ale mamy jeszcze czas, aby postarać się o dowody. Wstrzymajmy się z publikacją”. Zresztą życie pokazało, że dotarcie do dokumentów wcale nie było aż tak trudne, czego dowiódł Tomasz Terlikowski.
A czy nie odniosłeś wrażenia, że media zbyt często manipulują wypowiedziami Jana Pawła II w celu podparcia swoich tez. Np. Jacek Żakowski stwierdził, że gdyby Papież-Polak chciał lustracji w Kościele, to dawno by się ona odbyła.
Zgoda, w Polsce upowszechnił się brzydki chwyt erystyczny, żeby wszelkie poglądy podpierać papieskim autorytetem i tym samym zamykać usta polemistom. Na łamach „Dziennika” Maciej Rybiński odczytał decyzję Benedykta XVI jako symboliczny koniec Polski Michnika i Kiszczaka. Na co druga strona odpowiedziała natychmiast, że Jan Paweł II nie chciał lustracyjnych rozliczeń, czego dowodem ma być np. krzewiony przez Karola Wojtyłę... kult Bożego Miłosierdzia. Jak jedni niosą na bitewnych sztandarach Benedykta XVI, tak drugim musi błyszczeć na piersiach ryngraf z Janem Pawłem II. Muszę przyznać, że — jak powiedział zaprzyjaźniony ksiądz — bezustanne pukanie w papieską trumnę stało się już niesmaczne.
A może jako dziennikarze popełniliśmy jakieś błędy. Osobiście dostałem kilka maili, mówiących, że jako młody człowiek nie wiem, czym był PRL i nie mam prawa potępiać kolaborantów. Może jako młodym ludziom brakuje nam pokory?
Naturalnie, że powinniśmy zachować pokorę, gdy przychodzi do oceny zachowania w czasach trudnych, gdy nie byliśmy nawet jeszcze na świecie. Podczas wizyty w Polsce Benedykt XVI przestrzegał przed arogancką pozą sędziów minionych pokoleń. Stąd, chociaż znam niektóre księżowskie teczki, ich publiczny osąd pozostawiam kompetentnym badaczom i historykom. Taką rzetelną ocenę poznaliśmy np. w przypadku o. Konrada Hejmy, ks. Michała Czajkowskiego czy abp. Wielgusa.
Niedawno w „Polityce” napisałeś, że po sprawie Wielgusa wszyscy powinniśmy udać się do Kodnia i modlić się za Kściół. Podtrzymujesz ten apel?
Kościół w Polsce znalazł się może nie w kryzysie, ale na pewno na ostrym wirażu. Bez modlitwy i idących za modlitwą czynów ciężko będzie wyjść na prostą.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
opr. aw/aw