Doczekać lata [N]

Nowotwór to nie wyrok śmierci: można walczyć o życie i o to, co w życiu cenne

Jestem szczęśliwą mężatką i do tego dane mi było ofiarować życiodajną miłość mojej córce. Świat się kręci. Jest kolorowy, czasami szary. Zaczynam studia, o których zawsze marzyłam. Moja córeczka to prawdziwy skarb, zdrowa, wesoła i cudna. Jesteśmy trochę jak rodzinka.pl, która potrafi zaśmiewać się z byle czego, ale ma też swoje kłopoty, które dyktuje samo życie. I choć czasem mnie przerastają, to i tak wiem, że mam za co dziękować. Słońce świeci, mijają pory roku i wszystko kręci się we właściwym kierunku. Mam marzenia i plany, skrzętnie je realizuję i jestem przekonana, że dam radę, nawet jak o coś się potknę. Jednak w scenariuszu, który sobie przygotowałam na życie, nie przewidziałam tego jednego krótkiego zdania, po usłyszeniu którego zawali się mój świat.

CHOROBA

Potknęłam się. Pierwsza myśl: „Boże, to nie może być prawda! Nie ja, nie teraz... Jeszcze tyle muszę zrobić, dać tyle miłości mojej małej dziewczynce”. Jeszcze nie wiem, czy będę żyć, za to wiem, że nie będę mogła mieć więcej dzieci. Ta wiadomość spada jak cios. Potem operacja. I dobre oczy o. Nikodema, które zobaczyłam tuż po wybudzeniu się z narkozy. I jego słowa: „Olcia, ta choroba to dla ciebie wielkie błogosławieństwo! Twoje życie będzie teraz inne, lepsze, pełniejsze”. „O ile w ogóle będzie... — myślałam. — Ja umieram! Moje dziecko za chwilę zostanie sierotą, mąż wypłacze wszystkie łzy... Jakie błogosławieństwo?” — w środku wszystko się we mnie buntuje. Dobrze, że jestem zbyt słaba po kilku godzinach na stole operacyjnym, bo z pewnością podjęłabym walkę. A on? Nadal siedzi przy moim łóżku i czeka, kiedy będę mogła świadomie przyjąć sakrament namaszczenia chorych.

CHEMIOTERAPIA

Czuję się fatalnie. Nie mogę chodzić ani jeść, leżę pod kroplówką — życiodajną.

Cisza głaszcze mnie po ręce, kiedy lekarstwo pali żyły. Przedziwna zależność, kiedy cierpię na ciele, paradoksalnie zdrowieje mi dusza. Zaczynam rozumieć, o czym mówił o. Nikodem. Jest takie miejsce, gdzie łyse głowy mają szczególne przywileje. Kiedy świtem wsiadam do samochodu, by tam dojechać, jestem zupełnie inna niż kiedy wracam. To rozdarcie już stanowi mój chleb powszedni. Koncentruję się na procesie leczenia, idę do przodu, walczę o życie. Intensywnie... Już wiem o nieistniejących granicach między słabością a dobrocią, między skończonością a nieskończonością. Między naiwnością a ufnością...

Po drugiej chemii jadę na pogrzeb mojego ukochanego Jana Pawła II. Jak byłam zdrowa, nigdy nie byłam w Rzymie, choć było to moim marzeniem. Jestem szczęśliwa, że docieram do niego, choć na ostatnią drogę. W Rzymie poznaję Luciję; do dziś wie, jak sprowadzić mnie na ziemię, rozumiemy się bez słów. Ona nigdy nie pyta, dlaczego płaczę, i potrafi razem ze mną milczeć. Śmiejemy się z mojej łysej głowy. Rzym jest teraz moim drugim domem. Dzięki chorobie kręgi moich znajomych powiększają się, a ja ciągle jestem w drodze. Łaknę życia. Dzięki temu również zaczynam przyznawać się do swoich talentów, mam odwagę pisać ikony.

Piękna Florencja, w której czuję, że żyję, Werona, Wenecja, Modena. Sacrum, jakiego dotykam, już na zawsze zmienia moje życie. Już wiem, że etap strachu, bólu i lęku nie może trwać bez końca. Ale kiedy będę mówić, że sobie poradzę — nie wolno mnie słuchać. Strach jest zawsze. Choroby nie da się do końca oswoić.

NOWE ŻYCIE

Na łaskę nie da się zasłużyć. Błogosławieństwo, o którym mówił o. Nikodem, przybrało najróżniejsze formy. Przyszło w ludziach, których poznałam w trakcie leczenia, w prawdzie o sobie, w przewartościowanym życiu. Jest obok mnie wiele dobrych istnień i wspomnień. Są też sytuacje, których nie zdołam pewnie nigdy zrozumieć ani przyswoić. Tymczasem biała sukienka mojej małej Justynki wisi w szafie, a mnie przepełnia szczęście, że mogłam doczekać. Jeszcze zielony żywy wianuszek i czyste serce... Pan Bóg pisze prosto na moich połamanych drogach. Dostaję łaskę i zaczynam się uśmiechać. Bo życie jest cudem. Chorobę dostałam po to, żebym mogła Go dotknąć, uwierzyć na nowo, żebym wiedziała, że sama nic nie mogę. On znał mnie, zanim jeszcze otrzymałam imię. Czy się boję? Oczywiście! Trudno nie popaść w panikę, nie zwątpić, nie dać się opanować rozpaczy. Pan Bóg jednak nie pozostawia w rozpaczy, uczy przebaczać i zginać własne kolana. Nawet wtedy, kiedy na nosie siedzą różowe okulary. On daje światło. To wtedy najpiękniej zachodzi słońce na Przeprośnej Górce. Wtedy pokonuję drogę bez patrzenia na zegarek. Wtedy przychodzi światło albo po prostu ktoś się do ciebie uśmiechnie. Czuję przez moją pergaminową skórę, że za chwilę zaświeci słońce tylko dla mnie — to jedno z wielu marzeń wreszcie nie boję się marzyć. I wiem, że warto przeprosić kogo trzeba, podziękować komu należy i pokochać kogo trudno... Uczę się myśleć, że jestem jedyna i tylko jedna taka. Uczę się dawać swoim życiem dziękczynienie za bycie kobietą i matką, za moją życiodajną miłość. Tu, gdzie spotyka się dla mnie niebo z ziemią, tu, w moim świecie. Każdy dzień jest prezentem. Muszę jeszcze doczekać lata. Zrobić sobie kolczyki z czereśni, nałożyć zapach truskawek, tak żeby wystarczyło na cały rok, nagrzać piegi na słońcu, chodzić boso po trawie i pomalować paznokcie u nóg — każdy na inny kolor. A serce, choć lekko nadłamane, nosić otwarte...

Oprac. Agnieszka Chadzińska

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama