Komu? Tym chyba tylko, którym się marzy sprowadzenie Bożego Narodzenia do zimowego folkloru bez Chrystusa
"Idziemy" nr 49/2012
Węszenie sensacji w najnowszym tomie papieskiej trylogii „Jezus z Nazaretu” przekroczyło już granice zdrowego rozsądku. Popisy ignorancji dawali dziennikarze zagraniczni i krajowi. Na jednym z największych portali internetowych w Polsce w minioną niedzielę zamieszczono nawet, jako główny, tekst zatytułowany: „Świąt Bożego Narodzenia w tym roku nie będzie? Wszystko z powodu papieża!”. Autorzy publikacji zapewne książki Benedykta XVI nie czytali. Powołują się tylko na artykuł w „The Washington Post” i wyrokują, że papież „wprowadził zamęt – m.in. podał w wątpliwość wiele zwyczajów, które związane są z upamiętnieniem dnia narodzin Chrystusa”. O jakie to zwyczaje chodzi? Ponoć Papież „dał do zrozumienia, że wiele wątpliwości wzbudzają takie zwyczaje, jak śpiewanie kolęd czy budowa szopek”. Cóż, dobrze, że chociaż nie podważył celowości świątecznych prezentów i fajerwerków!
Medialna histeria skupiła się wokół oczywistych stwierdzeń Benedykta, że ewangeliści nie wspominają o zwierzętach stojących wokół żłóbka, na co natychmiast zareagowali wytwórcy neapolitańskich szopek, zapewniając, że wołu i osła w stajence będą bronić jak własnego portfela. A przecież papież nie zakazuje umieszczania w szopce poczciwych zwierzaków, a jedynie wyjaśnia powody, dla których się one w świątecznej scenografii znalazły. Podobnie nigdzie Benedykt XVI nie lekceważy kolęd i pastorałek, a jedynie tłumaczy, dlaczego mowę aniołów utożsamiamy ze śpiewem. To samo dotyczy „rewolucji” z datą narodzin Chrystusa. Papież powtórzył jedynie to, o czym wiedzą nawet dzieci uczące się religii. Już w na początku XVI wieku gdański astronom Jan Kepler udowodnił bowiem, że scytyjski mnich Dionizy Mały, dokonując w 525 roku obliczeń daty narodzin Chrystusa, pomylił się o mniej więcej 7 lat. Ale nie był to wystarczający powód, aby o tyleż lat korygować wszystkie daty w historii. Najważniejsze jest przecież, że Bóg naprawdę stał się człowiekiem i zapoczątkował nową epokę w dziejach świata.
W książce Benedykta XVI jest natomiast kilka prawdziwych sensacji. Ale kto chce się nimi zainteresować? Od średniowiecza w nauczaniu Kościoła skupiano się bowiem na podkreślaniu wyłączności Izraela w oczekiwaniu na Mesjasza. Tymczasem papież ukazuje szerszą perspektywę. Analizuje teksty biblijne, ale także zapowiedź Wergiliusza o dziewiczym narodzeniu króla, który przyniesie światu pokój. Odnosi się do filozofii greckiej i do wierzeń babilońskich. Pokazuje, czym w znaczeniu religijnym, intelektualnym i cywilizacyjnym była owa „pełnia czasu” jako dojrzałość całego ówczesnego świata na przyjęcie Chrystusa. Ta delikatna kwestia wymaga szerszych opracowań, które niebawem w „Idziemy” się pojawią. Wcześniejsze próby ukazania roli kultury antycznej jako jednej z dróg przygotowujących ludzkość na przyjęcie Chrystusa, podejmowane choćby przez prof. Tadeusza Zielińskiego, spotykały się z zajadłą krytyką niektórych środowisk zarzucających mu… antysemityzm. Benedykt XVI ukazuje uniwersalny, wręcz kosmiczny charakter wcielenia Chrystusa, dając wyraz swojej wielkiej erudycji i głębokiej wiary. Zdecydowanie oddziela ziarno prawdy od nowinkarskich plew.
Komu zatem Benedykt XVI może swoją książką zepsuć święta? Tym chyba tylko, którym się marzy sprowadzenie Bożego Narodzenia do zimowego folkloru bez Chrystusa. Bo z pewnością nie tym, dla których życie jest Adwentem. Dla nich i dla wszystkich, którzy szukają jedności między przesłankami wiary i argumentami rozumu, papieski wykład o dziecięctwie Chrystusa jest na Adwent lekturą obowiązkową. Pomoże w zrozumieniu i kontemplacji prawdy o Bożym Narodzeniu.
opr. aś/aś